Śniadanie w Kijowie, kolacja w Tbilisi czyli Kaukaz Południowy 2009

Po kilku miesiącach przygotowań, czytaniu przewodników i materiałów dostępnych w Internecie, układaniu trasy, kupowaniu (jak najkorzystniej) biletów lotniczych, wreszcie wyruszamy kolejny raz na Magiczny Południowy Kaukaz. Drugiego sierpnia popołudniu z Krakowa wytaczamy się dwoma samochodami naszych przyjaciół na lotnisko do Pyrzowic. Tempem grubo ponad dozwoloną prędkość docieramy przed sam terminal. Oczekiwanie na odprawę, snujemy się po lotnisku. Wreszcie rusza odprawa, ustawiamy się w długiej kolejce. Karta pokładowa, kontrola bezpieczeństwa wreszcie kontrola paszportowa. I siedzimy w strefie odlotów. Oczekiwanie na opóźniony samolot z Kijowa umilamy sobie alkoholowymi zakupami na bezcłówce połączonymi ze spożyciem w poczekalni. Ilości są mikroskopijne ale klimacik łapiemy. Wreszcie przylatuje samolot z Kijowa. Nowiutki Airbus ukraińskiego Wizzaira. Bardzo sprawny lot do Kijowa. Odprawa paszportowa na Borispolu, jak zwykle kilometrowe kolejki. I zamieszanie – co wpisać w „karteczki” czyli karty imigracyjne w rubryce „miejsce przybycia”. Ostatecznie wpisujemy „tranzyt – Tbilisi – Georgia”. Postanawiamy zostać noc na lotnisku, znajdujemy w miarę spokojne miejsce i rozglądamy się czym by sobie umilić te długie nocne godziny oczekiwania na samolot do Tbilisi. W sklepiku koło lotniska znajduje Shake’i – nasze ulubione drinki w butelce. Rozkładamy alumnaty, siedzimy i sączymy boski płyn. Po drugiej w nocy decydujemy, że trzeba się przespać. Znajdujemy zaciszny kąt w Urzędzie Telekomunikacyjnym na terenie lotniska gdzie śpią już dwie inne osoby, rozkładamy legowisko i komar do szóstej rano. Budzi nas zimno. Składamy bety, oddajemy do przechowalni i jedziemy do centrum na śniadanie. Niezawodny bar „Pudzata Chata” w bocznej uliczce odchodzącej od Chrieszciatiku. Potem jeszcze kawa, szybki spacer pod Świętą Zofię i trzeba wracać na lotnisko – z dworca kolejowego na Borispol jedzie się ok. czterdziestu minut. Znów odprawa – karty pokładowe, security i jak zwykle kolejka do odprawy paszportowej. Po jakimś czasie ładujemy się do samolotu – Boeinga wypróbowanych już przez nas linii Aerosvit. Start ostro w górę. Z menu poczęstunku zniknęło wino z czego nie jesteśmy zadowoleni. Podczas lotu zauważamy też, że zmienił się korytarz przelotu – lecimy nad Morzem Czarnym a nie nad Kaukazem jak rok temu. Czyżby po wojnie Rosja zamknęła ten korytarz? Dość twarde lądowanie na pasie międzynarodowego lotniska w Tbilisi i tym razem słabe brawa pasażerów. Gość chyba wcześniej latał myśliwcami. Sprawna odprawa paszportowa wzbogacona dodatkowo o zrobienie zdjęcia każdemu przekraczającemu granicę Gruzji. Nowe wymogi bezpieczeństwa, jak widać. Bagaż i wychodzimy ze strefy przylotów. W hali lotniska jakoś tak wojennie – tu żandarmeria, tu policja z bronią automatyczną… Zbliża się rocznica wojny. Pakujemy się do autobusu do centrum. Połowę jego pasażerów stanowią Polacy. Wymieniamy się informacjami, wychodzi na to, że jesteśmy weteranami jeśli chodzi o Gruzję. To oczywiście przesada ale coś niecoś widzieliśmy. I robi wrażenie jak mówimy, że byliśmy tu jak wybuchła wojna. Wysiadają przy Rustawelego, instruuję ich jak dojechać do Iriny – popularnego hostelu, opisanego chyba we wszystkich przewodnikach. My zaś dojeżdżamy do dworca kolejowego. Dworzec jest w niekończącej się budowie – remoncie i zupełnie nie wiadomo o co chodzi. Ale bagażowi widząc turystów od razu pytają czy szukamy kasy. Tak. No to do przejścia podziemnego, w lewo i do góry na pierwsze piętro. W życiu bym tam nie trafił. Pięć biletów do Batumi na kupe na dziś – mówię przy kasie. Nie ma. Są tylko na Lux ale kosztują 40 lari. Ok., decydujemy się, pojedziemy Luxem, szkoda czasu. Zaczepia nas młody koleś, mówi że nie ma przy sobie paszportu a potrzebuje bilet, okay, kupuję mu bilet na swój paszport. Pyta czy jesteśmy z Pribałtiki, mówię, że z Polski no i oczywiście wyraz poparcia i zachwytu z jego strony. Zostawiamy plecaki w przechowalni i ruszamy do Iriny, przywitać się i wręczyć jej prezent. Wysiadamy z metra na Marjaniszwili, idziemy w kierunku hostelu i mamy wrażenie że byliśmy tu wczoraj! Czujemy się jak w domu. Te same kobiety sprzedające na improwizowanych straganach szwarc – mydło i powidło, ta sama atmosfera miejsca. Wchodzimy do Iriny. Pełno ludzi. To dobrze, znaczy że ludzie przestali bać się wojny – gdy byłem 1,5 miesiąca po konflikcie, po raz drugi w Gruzji to hostel był opustoszały. Irina siedzi w holu, po którym przewala się cała masa ludzi. Już nas widzi. Witamy się jak z najbliższą rodziną! Nieco chaotycznie rozmawiamy i oczywiście wręczamy prezent – książkę o Krakowie po rosyjsku, płytkę ze zdjęciami z Polski oraz nasze zdjęcie z zeszłego roku wraz Iriną i polską flagą z podpisem „poslednije samurai”. Wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Widzę że Irina poczyniła pewne inwestycje – stoją przenośne klimatyzatory. To dobrze bo w upalne dni i noce w Tbilisi jest nie do wytrzymania. Interes dobrze idzie, ruskim się nie damy, wypisują bzdury na portalach – to takie krótkie streszczenie naszych rozmów. Niestety trzeba się zbierać. Przed wyjściem Irina pyta gdzie planujemy być w Gruzji. Wymieniam nazwy miast i regionów a w odpowiedzi otrzymuję wizytówki z namiarami na noclegi. Warto zagadać z Iriną w sprawie takich informacji. Coś na szybko przekąsić i do pociągu. Tak więc śniadanie dziś jedliśmy w Kijowie, „obiad” w samolocie gdzieś nad Morzem Czarnym a kolację w Tbilisi. Jeden z biletów mamy w innym wagonie, zagaduje z prowadnicą czy można by się wymienić z innym pasażerem, oczywiście nie ma problemu. Wagon klasy Lux ma klimatyzację, dwuosobowe przedziały, telewizor w każdym i namiastkę prysznica w WC. Wreszcie można się umyć. Wagon nagrzany w czasie postoju przez słońce do granic niemożliwości sprawia że woda w zbiornikach nie jest nawet bardzo zimna. Sącząc zakupione winko odpływamy w nicość wymęczeni podróżą. Budzimy się rano, zbliżamy się już do Batumi. Za oknem nadmorskie widoki. Jest wspaniale. Dworzec w Batumi znajduje się po za miastem, trzeba od niego jeszcze dojechać. Wsiadamy w marszrutkę. Wysiadka w centrum. Jest piękny słoneczny ranek, na ulicach jeszcze mało ludzi, zostawiamy plecaki na nabrzeżu koło portu i we dwóch idziemy szukać kwatery. Idziemy tam gdzie mieszkałem w październiku gdy przyjechałem po wojnie, na Lermontowa 24. Ten sam adres widnieje też na wizytówce otrzymanej od Iriny. To dobry znak. Docieramy na miejsce. Przed kamienicą stoi autokar z polskimi tablicami. Wchodzimy do środka. Namiot nawet na parkingu, jeśli można tak nazwać placyk koło schodów. Szukamy właścicieli, ale dowiadujemy się, że gospodyni wyszła na zakupy. Siedzimy w kuchni wchodzi dziewczyna i ktoś do kogoś zagaduje po angielsku: – z skąd jesteście? – Z Polski – pada odpowiedź. I śmiech po obu stronach. Cały dom jest pełen Polaków. Okazuje się, że to ekipa, z której szefem mailowałem przed wyjazdem. Dziś jadą dalej więc miejsce dla nas na pewno się znajdzie. Pojawia się właścicielka. Oczywiście nie ma problemu z miejscem dla całej naszej piątki. Na stół zajeżdża kawa, herbata i ciastka. Wracamy po resztę ekipy. Z plecakami toczymy się na kwaterę. Wreszcie normalny prysznic, coś jemy i na miasto. Spacer nadmorskim bulwarem, plaża, morze, wspaniałe słońce. Zalegamy na dwie godzinki na kamienistej plaży a potem do ścisłego centrum. Fontanny, centrum z budynkami administracji republiki Adżarii, Plac Europejski z pomnikiem Medei, który kosztował podobno milion lari!. Ale zagłębiamy się też w mniej reprezentacyjne miejsca, na przykład kwartał budynków koło meczetu gdzie częstym widokiem jest brak dekli od kanałów a ulice są w nieciekawym stanie. Tam też na ulicy Kutaisi 27 znajdujemy bardzo przyjazny bar z miłą i bardzo sprawną obsługą. Kwartał tych budynków jest chyba dzielnicą muzułmańską – w knajpie po za obsługą i naszymi dziewczynami siedzą sami mężczyźni i nie podaje się alkoholu. Ale za to bardzo smaczne jedzenie w rozsądnej cenie, mające tą jeszcze zaletę, że widzisz co zamawiasz – wszystko jest wystawione w specjalnej ladzie. Zwiedzamy jeszcze kościół w centrum, kiedyś katolicki, dziś prawosławny i wracamy na kwaterę. Nieco bezwiednie ucinamy sobie drzemkę – deficyt snu jednak daje o sobie jeszcze znać. A wieczorem nocne spacery po reprezentacyjnym bulwarze Batumi, zachód słońca nad Morzem Czarnym i tańczące fontanny. Trafiamy do restauracji w kształcie statku. Przestrzegam Was – mają najgorszą obsługę na całym Zakaukaziu! Czekaliśmy na zamówienie ponad godzinę! Mimo późnej pory przy jednej z głównych ulic kupujemy wino a w pobliżu kwatery robimy zakupy spożywcze. Parę łyków wina i po prostu zasypiamy. Rano, choć niezbyt wcześnie, wstajemy i po śniadaniu złożonym m.in. ze wspaniałego gruzińskiego chleba, sera i pomidorów ruszamy do centrum. Ładujemy się w marszrutkę do Gonio – okazałej twierdzy niedaleko Batumi zamienionej przez władze radzieckie na plantację cytrusów. Marszrutka rusza i obserwujemy zabawny, dla nas, widok – gość z dwoma reklamówkami zakupów w rękach usiłuje przejść przez ulicę na środku skrzyżowania. Tu sznur samochodów, tu włączają się do ruchu następne, także nasza marszrutka a po między tym wszystkim facet z reklamówkami.

To był pokaz jednego z typowych sportów ekstremalnych Południowego Kaukazu – przechodzenie przez ulicę (W Armenii jest jeszcze gorzej o czym dopiero mieliśmy się przekonać). Zwiedzamy twierdze, wchodzimy na mury i obchodzimy ją dookoła. Zauważam także świeże wykopaliska archeologiczne, których nie widziałem w zeszłym roku gdy byłem tu w październiku. Wracamy do Batumi i postanawiamy zjeść obiad w „naszym” wczorajszym barze. Znów bardzo miła i sprawna obsługa. Po obiedzie zwiedzamy jeszcze muzeum archeologiczne, później jedziemy zwiedzić słynny ogród botaniczny. Jest w nim sporo różnych okazów flory, to głównie dla zainteresowanych tą tematyką, dla niezainteresowanych – koniecznie ze względu na piękne widoki. Do ogrodu dobrze jest jechać marszrutką 150, która co prawda rzadko jeździ ale wyjeżdża się do górnej części ogrodu i potem schodzi się cały czas w dół, podziwiając piękne widoki na morze i na Batumi z oddali. Schodząc alejkami w dół dochodzi się do wyjścia i początkowej stacji kolejki krzesełkowej, z której kiedyś można było podziwiać ogród. Obecnie kolejka nie rabotajet. Obok jest jeszcze betonowy pomost z którego ludzie skaczą do morza. Z brzegu widzimy jak w oddali mijają się dwie kanonierki gruzińskiej straży przybrzeżnej. Leniwy browarek w pobliskiej knajpie i wracamy marszrutką do Batumi. Na drugi dzień wyruszamy marszrutką do Achalciche. Nasze plecaki wędrują na dach transita i przywiązane linką docierają szczęśliwie do celu wraz z nami mimo szaleńczego, czyli standardowego tempa jazdy. Podróż trwa kilka godzin gdyż jedzie się na około, krótsza droga jest obecnie w przebudowie. Podróżowanie po Gruzji było by pewnie dużo trudniejsze gdyby nie życzliwe nastawienie miejscowych do turystów. Wysiadamy w Achalciche, prowincjonalnym miasteczku i od razu podchodzi do nas gość z obsługi dworca. Pyta gdzie chcemy jechać i od razu podaje nam możliwości. Ze względu na „specyficzny” gruziński alfabet zdobycie informacji o kursach, busach itp byłoby dość trudne. Za ok. pół godziny mamy marszrutkę, która jedzie przez Chertwisi – miejscowości która dziś jest dla nas docelowa. Rezygnujemy więc ze zwiedzania resztek twierdzy, robimy zakupy koło dworca. Wywołujemy małe poruszenie wśród miejscowych. Staruszkowie grający w coś rodzaju warcab przed sklepem konsultują się między sobą skąd jesteśmy. Po chwili uzgadniają, że z Polski i od razu przychylnieją bo wcześniej sądzili że może z Rosji co ze zrozumiałych względów nie budziło ich zachwytu. Ładujemy się do marszrutki, wlecze się powoli po różnej jakości drodze. Docieramy do celu. Cherwisi. Mała miejscowość ze wspaniałą twierdzą i widokami niej. Szukamy noclegu. W tym celu idziemy do pobliskiego sklepu. Pytamy u kogo można by tu się przespać. Właściciele sklepu chwile myślą, po czym zapraszają nas do siebie. Zajmujemy dwa pokoje w położonym wśród winorośli domu. Głową rodziny jest w zasadzie młody chłopak, Georgij, który oprowadza nas po okolicy. Zwiedzamy twierdze, znajdującą się w niej kaplicę a potem pobliskie tereny. Widoki są wspaniałe. A wieczorem poczęstunek pod tutowkę – wódkę domowej produkcji wytwarzaną z morwy. Coś pysznego! Pije się ją na kieliszki, broń Boże nie robiąc drinków ani nie przepijając. I oczywiście wznosząc toasty. Było więc za nas, za gospodarzy, za przyjaźń polsko – gruzińską. Georgij pokazywał nam książkę, która, jak stwierdził, powinna być w każdym gruzińskim domu – „Witeź w tygrysiej skórze” średniowiecznego poety Szoty Rustawelego. Rozmawiamy także o bieżącej sytuacji w Gruzji. Opowiadamy o naszym zeszłorocznym pobycie w czasie wojny. Rano wyruszamy do skalnego miasta Wardzia. Widoki po drodze znów zapierają dech w piersiach. Sama Wardzia również. Jaskinie, wykute w skale korytarze robią ogromne wrażenie. Część kompleksu jest niedostępna – nadal żyją w nim mnisi. Gdy czekamy na powrotną marszrutkę widzimy jak z bocznej drogi wyjeżdża staruszek na osiołku. Fajny widok. Wracamy do Chertwisi, gdzie czeka na nas już Georgij, który oświadcza nam, że odwiezie nas do Achalkalaki, do którego mamy zamiar dotrzeć aby z niego jechać do Erewania. Ale za nim wyjedziemy, jeszcze poczęstunek – chaczapuri z botwinką, ciasto i tutowka. Wchodzi znakomicie. Ładujemy się do wysłużonego żiguli Georgija. W sumie jest nas sześć osób z bagażami. Wkrótce przekonamy się że ten styl podróżowania doprowadzimy do perfekcji. Jedziemy po widokowej drodze, tutowka buzuje w organizmach. Docieramy na dworzec marszrutek w Achalkalaki. I tu okazuje się, że nie ma już dziś marszrutki do Erewania. Chwila zastanowienia co dalej. Mamy dość napięty grafik, nie chcemy tracić czasu. Za chwile ma odjechać marszrutka do Tbilisi, zastanawiamy się czy nie jechać nią i nie próbować dostać się do pociągu do Erewania. Ale ten pociąg nie kursuje codziennie. Georgij zagaduje z taksówkarzami, mówi że może nam załatwić taksówkę. Decydujemy się na to rozwiązanie. Za 160 lari goście zobowiązują się nas dowieść do Erewania. Do granicy pojedziemy ładą a na przejściu ma czekać mercedes. I tu widzę jak bardzo, jak wiele nieufności jest między Gruzinami a Ormianami. Achalkalaki jest miastem zamieszkałym przez liczną mniejszość ormiańską. Kierowcy, którzy mają nas wieźć to Ormianie. Georgij im nie ufa choć tak naprawdę nie ma do tego podstaw. Kierowca łady kilka razy deklaruje, że on chce nas tylko zawieść i zarobić pieniądze, nie chce żadnych kłopotów. Georgij bierze od niego numer jego komórki i spisuje sobie jego numer rejestracyjny. Jeszcze nie dojedziemy do granicy a już będzie dzwonił do gościa i kazał sobie dać kogoś z nas do telefonu. Prosi także aby do niego zadzwonić gdy będziemy w Erewaniu. Ruszamy ładą ze stylowymi czarnymi szybami. Do granicy jedzie się ponad godzinę. Droga jest w budowie. Przejście graniczne właśnie kończą budować, jest bardzo nowoczesne. Przesiadamy się do mercedesa, jest trochę więcej miejsca, ale tylko trochę. Standardowe pytanie celników gruzińskich: – granaty, kałasznikowy, rakiety, narkotyki?? Macie?? Oczywiście robią sobie jaja. Są przyjaźnie nastawieni do turystów. Szybka kontrola paszportowa i ruszamy do posterunku armeńskiego.

Kraków, wrzesień 2009 Marcin Kogut