Kachetia – stolica wina

W nocy w pociągu Erewań – Tbilisi budzi nas kontrola graniczna. Najpierw Armeńska, pogranicznicy mają na wyposażeniu małe laptopy i w nich sprawdzają paszporty. Po jakimś czasie pojawia się kontrola gruzińska. Ci z kolei zabierają wszystkie paszporty i idą sprawdzać na posterunek. Trwa to dość długo. Na tyle długo że po między jedną a drugą wizytą funkcjonariuszy przysypiamy. W międzyczasie pojawiają się celnicy i zaczynają grzebać po przedziałach. U nas widząc, że sami turyści, dają sobie spokój. Ale w sąsiednim przedziale u poznanej wcześniej staruszki znajdują spory kawał sera. Przepisy fito-sanitarne zabraniają przewożenia nabiału, w Polsce również. Oczywiście chcą skonfiskować babci ser. Ostra pyskówka trwa chyba z piętnaście minut, wreszcie celnicy kapitulują. Po dobrze ponad godzinnym postoju (w sumie to nie wiemy ile to trwało bo przysypialiśmy ale dość długo) na granicy, ruszamy dalej. Rano docieramy do Tbilisi. Renatę całą noc bolał ząb więc trzeba coś z tym fantem zrobić bo ketonal już przestał pomagać. Trzeba iść do dentysty. Ale najpierw do Iriny, zostawić bagaże i poprosić o pomoc w sprawie lekarza. Irina oczywiście stwierdza, że nie ma problemu, konsultuje się z córką co do adresu. Klinika jest blisko, kawałek za stacją metra. Irina pisze jeszcze kartkę po gruzińsku z prośbą o pomoc. Dziewczyny idą do lekarza a my przepakowujemy plecaki – trzeba zostawić u Iriny cały przywieziony z Armenii alkohol, żeby go nie nosić. Potem jedziemy na Al. Rustawelego i siadamy na kawie. Po jakimś czasie dostajemy esemesa, że dziewczyny są już u Iriny. Okazało się że na razie zrobili Renacie tylko RTG a dentystka, która była na dyżurze nie podjęła się leczenia zęba. Po czternastej ma być inna, która się zajmie problemem. Uzgadniamy, że aby nie tracić czasu my pojedziemy dziś do Signagi a dziewczyny dojadą jutro, chyba że zdążą dzisiaj i że z zębem będzie ok. Wracamy na kwaterę do Iriny, uzgadniamy z nią, że w razie jak by co to dziewczyny u niej przenocują, my zaś pakujemy się w metro i jedziemy na jeden z dworców marszrutek (jeśli dobrze pamiętam to nazywa się Samgori). Po poszukiwaniach udaje nam się znaleźć busa do Signagi jednak jest już zapełniony i nie zabierzemy się. Czekamy ok. 1,5 godziny na następny. Wysyłam dziewczynom informacje że gdyby jechały dziś to trzeba być dużo wcześniej bo kierunek jest dość oblegany. Po godzinie oczekiwania odnajduje właściwego busa, który, o zgrozo, też już jest w 3 wypełniony. Na szczęście jest jeszcze kilka miejsc. Ruszamy. W środku gruziński duchowny jedzie wraz młodym małżeństwem, Gruzinką i Amerykaninem. Ksiądz nie odzywa się słowem ale cały czas prowadzą konwersację. Duchowny kiwa głową na tak lub nie albo pisze na kartce. W ostatniej chwili dosiada się jeszcze inny młody Amerykanin, którego ojciec kupił pod Signagi pensjonat i teraz go właśnie remontuje. Zbliżamy się do miasta malowniczymi serpentynami. Naszym oczom ukazuje się coś co w żadnym stopniu nie przypomina zapuszczonych zakaukaskich miast. Signagi jest wspaniale odremontowane, przypomina miasteczko z południowej Francji. Dopiero później dowiemy się, że miasto zostało objęte specjalnym programem kompleksowej renowacji i że podobne przedsięwzięcia będą realizowane także w innych miastach, obecnie w Kutaisi. Wysiadamy oniemiali z marszrutki, zaczepia nas gość w sprawie noclegu. Początkowo go zbywamy, biorąc go za naganiacza, zwłaszcza że mamy namiar na pewny nocleg od Iriny. Facet kilkakrotnie nas nagabuje ze swoją ofertą ale go zbywamy mówiąc, że mamy już nocleg. Pyta gdzie? – U Dawida, mówimy wyciągając wizytówkę. Gość wyrywa nam wizytówkę i coś mówi po rosyjsku ale ma dość silny gruziński akcent i nie wszystko rozumiem. Patrzymy po sobie zdezorientowani zastanawiając się o co chodzi i czy facet przypadkiem nie chce w ryja. Po chwili dociera do nas to co mówi – a woła że to jego wizytówka i może sobie ją zabrać. Teraz już wszystko jasne – to on jest Dawid (a właściwie Georgij). Wybuchamy śmiechem. Już bez zbędnej zwłoki ładujemy się do jego golfa III combi z kierownicą po prawej stronie i jedziemy na kwaterę. Dom jest zbudowany tarasowo na zboczu góry a rozciąga się z niego wspaniały widok na mury obronne, Nizinę Alazańską a w pogodne dni na Kaukaz. Jest sporo wolnych miejsc, więc wybieramy sobie lepsze, znaczy chłodniejsze, na dole. Piętro wyżej jest kuchnia i duża jadalnia. Obok jadalni zaś piwniczka, w której znajduje się to co w każdym domu w Kachetii być musi, ale o tym potem. Dostajemy esemesa od dziewczyn, że z zębem w porządku i że do nas jadą. Mówimy o tym gospodarzowi. Oczywiście też po nie wyjedzie. Idziemy rozejrzeć się po mieście. Całe jest wspaniale odnowione. Robi wrażenie! Urząd miejski, urokliwe kamieniczki i domy, prefektura policji. Przyjeżdża marszrutka z dziewczynami. Na placyku gdzie się zatrzymuje przejmuje je gospodarz a później spotykamy się w tym samym miejscu i idziemy trochę pozwiedzać a potem do upatrzonej knajpki. W mieście jest kafejka internetowa a w trakcie naszego pobytu także w gostnicy zainstalowano Internet. Knajpka jest od strony wlotu do miasta od Tbilisi przy głównej ulicy prowadzącej do centrum, nad nią znajduje się jeszcze mały hotel. Zamawiamy jedzenie, tradycyjnie już każdy co innego i później w trakcie konsumpcji wymieniamy się nawzajem daniami aby popróbować wszystkiego. Do tego zamawiamy „dobre gruzińskie wino”. Otrzymujemy domowej produkcji wyrób nalewany z… plastikowego baniaka. W knajpie siedzą także nasi współpasażerowie z marszrutki. Wymieniamy się tradycyjnym skąd, kto itd. Ząb został prowizorycznie zaleczony, znaczy rozwiercony przedpotopowym wiertłem… Grunt, że nie boli. Wino podawane w sporych kieliszkach trzeba oczywiście koniecznie powtórzyć a z głośników sączy się wspaniała gruzińska muzyka. Znajomi z sąsiedniego stolika próbują swoich kroków w tradycyjnym gruzińskim tańcu, atmosfera się rozkręca, kelnerki zaczynają również nas wyciągać zza stolika i pokazywać jak się tańczy. Atmosfera jest wspaniała! Późnym wieczorem wytaczamy się z knajpy. Wracamy na kwaterę a tam… stół cały zastawiony jedzeniem. Co prawda nie zamawialiśmy (jeszcze wtedy) żywienia ale gospodarze mówią, że goście z Izraela zamówili a potem poszli spać i szkoda żeby się zmarnowało. Zaznaczając że już jedliśmy staramy się jednak jeszcze coś wcisnąć, popijając oczywiście pysznym domowym winem. Zamawiamy żywienie na czas pobytu (dodatkowe 10 lari od osoby) oraz dogadujemy z właścicielem jutrzejszą wycieczkę do Dawid-Garedża. Zawiezie nas swoim autem za 100 lari. Ukołysani winem kładziemy się spać. Niezbyt wczesnym rankiem wstajemy i udajemy się do jadalni. Na stół właśnie wjeżdża nasze śniadanie – wspaniały gruziński ser, płaski tradycyjny chleb, pyszny dżem z mirabelek, parówki i kefir. Do tego kawa lub herbata. U Manany, żony Georgija nikt nie wstanie od stołu głodny. Po śniadaniu krótki odpoczynek na tarasie ze wspaniałym widokiem i ruszamy w drogę. Dopracowanym już do perfekcji układem w sześć osób w pięcioosobowym samochodzie udajemy się do Dawid – Garedża, jednego z najwspanialszych monastyrów Gruzji. Z Signagi jest to dobrych kilkadziesiąt kilometrów i nie ma bezpośredniej komunikacji. W dodatku z Sagaredżo do monastyru nic nie jeździ i też trzeba by wynająć taksówkę. Dlatego zdecydowaliśmy się jechać z właścicielem. Po drodze do Sagaredżo mijamy kachetyjskie winnice, po skręceniu w boczną drogę już bezpośrednio do monastyru krajobraz się zmienia. Staje się surowy, prawie beż żadnych drzew. I im bliżej klasztoru tym ciekawiej. Po drodze stajemy kilkakrotnie aby zrobić zdjęcia. Stajemy także w wiosce, o której właściciel opowiada nam że za komunistów przesiedlono tu ludzi z innej części Gruzji, później większość ich wróciła w rodzinne strony, część jednak została. Stajemy przy jednym z domów gdzie Dawid zamawia ser, który odbierzemy w drodze powrotnej. Rozglądamy się po okolicy – sporo opuszczonych domów, krajobraz raczej nie zachęcający do mieszkania tam – płaski, trochę pofałdowany teren i ani jednego drzewa. Ruszamy dalej. Na wzgórzu w oddali widzimy ruiny wieży. To część dawnego systemu „wczesnego ostrzegania”. W razie zagrożenia pełniący tam służbę dawali znaki ogniem i dymem załodze innej wieży, którą także widać na horyzoncie. Dziś ten system wygląda nieco inaczej – pod drzewem dostrzegam odpoczywających w cieniu dwóch pograniczników, kałasznikowy wiszą na gałęziach. Jesteśmy blisko azerskiej granicy. Docieramy do monastyru. Góry, które go otaczają są niesamowite! Warstwowo układające się skały w różnych odcieniach czerwonego i brązowego koloru. Zaczynamy zwiedzanie. Część monastyru, zwłaszcza cele wykute w skale są niedostępne dla osób z zewnątrz gdyż żyją w nich mnisi. Cały zespół świątynny jest częściowo wykuty w skale. Został założony w VI wieku przez trzynastu syryjskich ojców. Różne były jego koleje losu, tak jak i całej Gruzji. Po zwiedzeniu głównej części klasztoru wspinamy się w górę do górnego kościoła. To dobre 40 minut wspinaczki w nieprawdopodobnym słońcu! Ledwo żywi z upału i pragnienia dochodzimy do celu. I naszym oczom ukazuje się niesamowity widok! Wspaniała zielona równina, lekko pofałdowana, zakończona lekkimi wzniesieniami. Tam już jest Azerbejdżan. Po odpoczynku i napatrzeniu się na wspaniałe widoki wracamy na dół do auta i ruszamy w drogę powrotną. Odbieramy zamówiony ser w wiosce po drodze. Przy skrzyżowaniu w Sagaredżo stoją całe ciężarówki arbuzów. Tu można je kupić nawet na tony. Po drodze stajemy aby kupić właśnie arbuzy oraz jeszcze inny rodzaj sera. Dawid starannie wybiera produkty, próbuje, targuje się. Docieramy do domu. Prysznic po wspinaczce w upale jest zbawienny. Jesteśmy już trzeci tydzień w drodze i zaczynamy odczuwać już niejakie zmęczenie. Przydałby się urlop po urlopie. Ale Signagi i kwatera u Dawida jest znakomitym miejscem do odpoczynku. Taras z widokiem na Nizinę Alazańską jest po prostu fenomenalny! I do tego ustawiona na nim ogrodowa huśtawka. Można siedzieć, czytać książkę, słuchać muzyki i napawać się widokiem. A wieczorem kolacja czyli w tym wypadku tradycyjna gruzińska uczta – supra. Maciek zostaje przez właściciela wyznaczony na Tamadę czyli swoistego mistrza ceremonii, odpowiedzialnego za wznoszenie toastów, wskazywanie osoby mającej taki toast wygłosić, oraz dbanie by kieliszki były zawsze pełne. W Gruzji nie godzi się wychylić kielich wina lub czaczy bez wzniesienia takiego toastu. Jest więc za gospodarzy, za Gruzję, za nas wszystkich. W uczcie uczestniczą także świeżo przybyli Izraelczycy, którzy są najliczniej odwiedzającą Gruzję grupą narodowościową. Na drugim miejscu są Polacy. Oni również wznoszą toasty. Zaprzyjaźniamy się nieco z dwojgiem z nich. A po zakrapianej wspaniałym domowym winem oraz czaczą kolacji idziemy jeszcze wspólnie na miasto do naszej znajomej już knajpki. Tam czeka nas wino i wspaniała gruzińska muzyka. Tańce trwały do północy. Później trzeba było jeszcze pomóc naszemu izraelskiemu koledze dotrzeć na kwaterę. Przy śniadaniu gospodarz pyta czy może czaczy do śniadania też chcemy – oczywiście poznał już z kim ma do czynienia. Czaczy do śniadania jednak nie chcemy, jak zwykle dobrze najedzeni idziemy do pobliskiego monastyru Bodbe, gdzie według legend pochowana jest św. Nino, której Gruzja zawdzięcza chrześcijaństwo. Monastyr różni się od wszystkich innych widzianych przez nas do tej pory na Zakaukaziu, zwłaszcza wysoka wieża jest czymś nietypowym. Kościół jest obecnie siedzibą biskupa Kachetii. Schodzimy poniżej monastyru do źródełka św. Nino, w którym woda ma podobno cudowną uzdrawiającą moc. Przy źródełku stale jest sporo ludzi, którzy przyjeżdżają tam po wodę albo cali wręcz wchodzą pod jej strumień. Nabieramy kilka butelek dla siebie, właścicieli, którzy o nią prosili i dla Iriny. Ruszamy drogą odchodząca od źródełka, jak nam się zdaje krótszą niż przez klasztor. No właśnie, zdaje. W koszmarnym słońcu idziemy koszmarną drogą cały czas do góry i końca jej nie widać! Do głównej asfaltowej drogi docieramy w takim stanie że obsługa pobliskiej szaszłykarni proponuje nam wodę. Resztę dnia poświęcamy na odpoczynek w idealnie do tego nadającym się domu Dawida a zwłaszcza na tarasie. Dziewczyny uczą się w kuchni pod okiem gospodyni przygotowywać chinkali – rodzaj gruzińskich pierogów z mięsem. Zaś po kolacji oczywiście podlewanej czaczą i winem idziemy do centrum gdzie za pomocą esemesów umówiliśmy się z parą polaków z Warszawy, którzy przyjechali do Gruzji samochodem. Poznaliśmy się na forum kaukaskim. Czekamy na nich przy fontannie, wreszcie są. Witamy się, w tym momencie podchodzi do nas policjant, pytając skąd jesteśmy, czy nam się podoba w Signagi, u kogo nocujemy itd. Był przyjaźnie nastawiony, wyglądało na to że kierowała nim troska i ciekawość. Jakby nie to, że przyjechał po niego samochód to zaprosiłby nas na zwiedzanie prefektury. Wieczorny spacer po mieście połączony z nocną sesją zdjęciową. Kubę i Gosię – naszych nowych znajomych z Warszawy zaczepia kobieta chcąca im sprzedać jakieś pamiątki. Wywiązuje się rozmowa, widać że, podobnie jak wielu starszych ludzi w Polsce kobieta tęskni do okresu powszechnej stabilizacji i socjalnego bezpieczeństwa z czasów ZSRR. Rano idziemy powłóczyć się po okolicy, rezygnując, niestety, w tym roku z wypadu do Tuszetii. Trochę nam się już nie chce a trochę odstraszają nas kwoty jakie krążą za przewóz Nivą. Mam nadzieję, że w przyszłym roku. Zdecydowaliśmy że zostajemy noc dłużej niż planowaliśmy w Signagi, dobrze nam tu. Zwiedzamy park i idziemy kawałek wzdłuż murów obronnych aż do granic miasta. Później niestety okazuje się, że spadek terenu jest zbyt duży i musimy zawrócić – nie ma sensu iść dalej. Trochę kręcimy się po mieście a potem napawamy się widokiem z balkonu na naszej kwaterze. Odpoczynek, jakże potrzebny po prawie trzech tygodniach intensywnego zwiedzania. Wieczorem kolejna kolacja z częściowo nową, częściowo starą międzynarodową ekipą. Supry w domu Georgija, choć robione nieco komercyjnie, pod turystów, to pozwalają, przynajmniej trochę wczuć się w klimat gruzińskiej tradycji. I uczestniczą w niej także inni Gruzini – a to sąsiad, który układał mu płytki, a to gość który przyszedł zainstalować Internet a to jeden z synów właściciela odrabiający obecnie wojsko w policji. Można więc porozmawiać i dowiedzieć się czegoś ciekawego. Na koniec Georgij, mrugając porozumiewawczo woła nas do swojej piwniczki przy jadalni i „wygospodarowuje” dla nas dwie pół litrowe butelki czaczy. Po powrocie do Polski nasi znajomi też spróbują. W piwniczce zaś widzimy cztery wkopane w podłogę amfory, w których przechowywane jest wino. W ostatni wieczór, pod koniec kolacji Georgij prosi nas o pomoc gdy zabrakło wina na stole, aby pomóc mu nalać nowe karafki. Widok jednego z uczestników naszego wyjazdu z błogą miną, wychodzącego z piwniczki i niosącego dwa dzbanki wina mówił sam za siebie! Rano Dawid (dwojga imion Georgij) odwozi autem nasze plecaki na miejsce postoju marszrutek, wcześniej przez telefon rezerwując nam miejsce w busie i zamawiając dla nas transport w Telavi z dworca na kwaterę. Wot, turystyczny przemysł! Docieramy do kolejnego miasta, na dworcu przejmuje nas kierowca Łady i ja z plecakami jadę na kwaterę a reszta podąża pieszo. Dowóz na kwaterę gratis. Gostnica Swietłany jest dość blisko centrum, nieco schowana za zadrzewionym ogrodem. Właścicielka jest Ukrainką, mówi nieźle po angielsku, oczywiście po rosyjsku, deklaruje także, że rozumie po polsku, choć chyba tylko pojedyncze słowa. Dociera reszta ekipy, decydujemy się na wycieczkę po okolicznych atrakcjach i na wynajęcie samochodu, gdyż w jeden dzień nie ma szans zobaczenia tego co chcemy, poruszając się marszrutkami. Właścicielka dzwoni do znajomego i po chwili zjawia się po nas znajoma Łada. Objazdowa wycieczka za bodajże 50 lari rozpoczyna się od Gremi. Miasto powstało w 1466 roku i istniało jedynie przez 150 lat. Jego kres nastąpił w wyniku najazdu pułku Szacha Abbasa. Najlepiej zachowane są kościół i dzwonnica mieszczące się na niewielkim wzgórzu. W wieży znajduje się muzeum, które zwiedza się za niewielką opłatą, przewodnik opowiada o zgromadzonych eksponatach w języku rosyjskim. Jest kilka sztuk broni oraz starodawne narzędzia rolnicze. Wspinamy się na wieże, z której rozciąga się wspaniały widok. Po drodze oglądamy kolekcję obrazów przedstawiających dawnych władców Kachetii, choć patrząc na wizerunki spoglądające na nas z malowideł mamy skojarzenia raczej z Transylwanią… Następnym etapem naszej wycieczki jest niewielka (ale nie można powiedzieć że mała) rodzinna wytwórnia wina. Po chwili oczekiwania zjawia się dwóch mężczyzn (drugi przywozi kilkoro francuzów), którzy oprowadzają nas po tym miejscu szczegółowo tłumacząc w jaki sposób produkuje się wino i czaczę oraz zaznajamia nas pobieżnie z historią tego marani, bo tak nazywa się miejsce w którym dojrzewa wino. Marani, w którym jesteśmy dzieli się na część starą i nową. Nowa jest spora i ciągnie się aż do małego hoteliku, będącego również na posesji. Stare marani jest niewielkie a jego historia długa. W czasach stalinowskich rodzinna wytwórnia podupadła, właściciele zostali zesłani na Sybir. Dziś wszystko jest wspaniale odnowione i biznes nieźle prosperuje. Stare, zabytkowe marani jest swego rodzaju rodzinną izbą pamięci – na ścianach wisi fotografia, chyba przedwojenna jednego z właścicieli, zaś na specjalnej półce na ścianie zdjęcie dzisiejszych właścicieli z prezydentem Saakaszwilim. Oprowadzający tłumaczy nam zawiłości produkcji gruzińskiego wina. Okazuje się, że w zależności czy pokrywa kvevry czyli specjalnej amfory wkopanej w ziemię przylega ściśle czy też jest lekko uniesiona w trakcie procesu dojrzewania, wino jest wytrawne, półwytrawne, pół słodkie lub słodkie. Za ogrodzeniem leży kilkadziesiąt amfor, przewodnik wyjaśnia że zakład będzie się rozwijał. Następnie pokazuje nam specjalny piec do destylacji czaczy. Na posesji jest także specjalne miejsce gdzie można zapalić grilla i siedząc do późna „jeść, pić i popuszczać pasa”. Na koniec zwiedzania poczęstunek – na stół zajeżdża kilka butelek białego wina. Oprowadzający opowiada, że przy spotkaniu z rodziną czy przyjaciółmi zwykle pije się wino. Czaczę on preferuje rano na kaca. Rozmawiamy trochę o historii, tej odleglejszej i tej najnowszej, w pewnym momencie nasz przewodnik stwierdza że trzy wojny i jedna rewolucja na jedno życie to w zupełności wystarczająco. Na koniec pytamy czy można kupić u nich jakiś trunek. Oczywiście, zapraszają nas do magazynu i na stół trafia cały asortyment, wina białe, czerwone i dwa rodzaje czaczy. Dokonujemy zakupów za bardzo przystępne pieniądze, uszczęśliwieni i rozweseleni wypitym winem ładujemy się do czekającej na nas Łady. Teraz jedziemy do katedry Alaverdi. Jest to jedna z najwspanialszych świątyni w całej Gruzji. Wejść do niej można tylko będąc „przyzwoicie” ubranym – długie spodnie u facetów, długie spódnice, zakryte ramiona i nakrycie głowy u kobiet. Dziewczyny na szczęście mogą skorzystać z dużych, powłóczystych koco – chust, które wiszą przy wejściu. Oprowadza nas jeden z mnichów. Na początku oczywiście pyta skąd jesteśmy. Gdy słyszy że z Polski to, wchodząc do katedry mówi: – wy też nie lubicie ruskich to wam powiem – widzicie te resztki fresków na ścianach? Gdy rosjanie na trwałe zajęli Gruzję w XIX wieku, znieśli autokefalię naszego kościoła, kazali zamalować freski zdobiące katedrę wapnem, pod pozorem dezynfekcji. Wapno zniszczyło nieodwracalnie większość malowideł i pozostała tylko niewielka ich część. Katedra robi ogromne wrażenie. Jest potężna, zbudowana z kamienia. Wewnątrz nie wolno robić zdjęć. Kopuła niestety nie przetrwała w oryginale do naszych czasów – zniszczyło ją trzęsienie ziemi, to co możemy oglądać dzisiaj jest niższe od oryginału i pochodzi prawdopodobnie z XV stulecia. Katedra była też odbudowywana w 1742 roku po kolejnym trzęsieniu ziemi. Oprowadzający nas proponuje dziewczynom zwiedzenie zakamarków na zapleczu świątyni, gdzie mnisi kryli się podczas najazdów. My, jako nieprawosławni nie możemy tam wejść. Na zakończenie zostawiamy datki na utrzymanie tego wspaniałego zabytku. Przed nami klasztor Ikalto. Na jego terenie znajdowała się także akademia gdzie studiował Szota Rustaweli – najbardziej znany gruziński poeta. Kościół jest w remoncie zaś po średniowiecznym uniwersytecie pozostały jedynie ruiny. Ostatnim punktem naszej wycieczki po okolicach Telavi jest monastyr Akhali Shuamta. Mieści się w nim zakon żeński. Ludzie zbierają się na nabożeństwo. Nie chcąc im przeszkadzać szybko zwiedzamy kościół, robimy kilka zdjęć i wracamy do samochodu. Do górnego kościoła już nie jedziemy – nasza Łada mogła by tam nie wyjechać bo już tu ledwie dała rade. Wracamy na kwaterę w Telavi. Ponieważ do obiado – kolacji jeszcze mamy czas to idziemy na miasto. Nie jest zbyt ciekawe poza dwoma kościołami i twierdzą przy której stoi ogromny pomnik króla Herakliusza II. Z tej części miasta rozciąga się zaś wspaniały widok na wyrastające w oddali góry Kaukazu. Wrażenie jest niesamowite bo wygląda to tak, że od razu za kachetyjskimi równinami porośniętymi przeważnie winnicami, niemal pionowo w górę wyrastają górskie szczyty. Po kolacji sączymy jeszcze jakieś piwko, prysznic i spać. Dom Swietłany jest chyba dawnym pałacykiem z wysokimi sufitami i szerokim holem na pierwszym piętrze. Centralne ogrzewanie nie działa i do pokoi wstawione są kozy – czyli małe stalowe piece. Rano po śniadaniu idziemy na dworzec. Rozglądamy się po placu i od razu zagaduje nas jeden z busiarzy. – Do Tbilisi? – pyta. Ładujemy się do środka. Po raz pierwszy chyba na Zakaukaziu kierowca nie ma nic przeciwko aby zająć również miejsca z przodu, w kabinie. Wcześniej nie za bardzo chcieli się zgodzić, domyślaliśmy się, że woleli by obcokrajowcy nie widzieli dokładnie co wyprawiają na drodze. Jazda odbyła się standardowo – z wyprzedzaniem na trzeciego i tym podobnymi wybrykami. Docieramy do Tbilisi na jakiś peryferyjny dworzec, kierowca tłumaczy nam jak dojść do metra, jednocześnie opada nas sfora naganiaczy – taksówkarzy. Idziemy do metra i jedziemy na Marjaniszwili do Iriny. Wczoraj do niej dzwoniłem informując że dziś przyjedziemy. Dzięki temu mamy zaklepany nocleg w pokoju tylko dla nas. Chwile rozmawiamy, Irina pyta gdzie byliśmy w trakcie wyjazdu. Mówimy o zwiedzonych miejscach w Gruzji, wspominamy także o zwiedzonej Armenii i Karabachu. Idziemy coś zjeść, dziewczyny na chaczapuri a my na danie bardziej mięsne. Później się spotykamy w barze z chaczapuri przy Marjaniszwili. Ponieważ umówiliśmy się z Georgijem z Chertvisi, idziemy na Al. Rustawelego pod parlament. Specjalnie poruszamy się piechotą aby raz jeszcze zobaczyć to piękne, klimatyczne miasto. W umówionym miejscu spotykamy się z Georgijem, rozmawiamy trochę po rosyjsku, ale głównie po angielsku. Nasz gruziński przyjaciel zabiera nas na chinkali, podobno najlepsze w mieście. Do knajpy wchodzi się od podwórka, bliżej placu Republiki. Kelnerka przynosi zamówienie i piwo i rozpoczynamy walkę z ogromnymi gruzińskimi pierogami z mięsem, walkę tym cięższą, że już wcześniej jedliśmy obiad. Georgij prosi nas aby jeść je w tradycyjny sposób tzn. rękami, trzymając za czubek. Potwornie opasieni wytaczamy się wszyscy z knajpy, po małym nieporozumieniu przy płaceniu rachunku – nigdy nie płaćcie za Gruzina który Was zaprasza do knajpy. Spacerem idziemy na stare miasto al. Rustawelego. Oczywiście wspominamy zeszłoroczny pobyt w czasie wojny i to co wtedy czuliśmy i co myśleliśmy. Siadamy na starym mieście w knajpie, którą znamy z zeszłego roku. Rozmawiamy, snujemy plany. Niestety w pewnym momencie Georgij dostaje pilny telefon i musimy się pożegnać wcześniej niż zamierzaliśmy. Ale jesteśmy przekonani, że znów się spotkamy. Wracamy do Iriny a tam w holu wielka impreza! Irina mówi do nas przekrzykując muzykę: – gdzie byliście?! Tu taka impreza a was nie ma! W holu odbywają się dzikie tańce do muzyki zarówno gruzińskiej jak też światowej, rockowej. Zaczepia mnie jakaś dziewczyna pytając po angielsku skąd jesteśmy? Mówię że z Polski, laska parska śmiechem, ja też bo już wiem o co chodzi. Oczywiście Polacy. Siadamy z Iriną na kanapie na klatce schodowej by choć trochę porozmawiać. Trochę się usprawiedliwiamy, że tym razem tak krótko byliśmy w Tbilisi ale przecież chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i to nam się udało, Irina to rozumie. Opowiada także jak w czasie protestów przeciw agresji rosyjskiej na al. Rustawelego szła z flagami grupa murzynów mieszkających w Tbilisi wołając „ręce precz od naszej Gruzji” co wyglądało dość humorystycznie. Mówi też, że na jutro rano zamówiła dla nas samochody aby odwiozły nas sprawnie na lotnisko. Tymczasem w holu trwa dzika impreza. Zaczynają się tańce z flagami. Przy wejściu na ścianach wisi ich całe mnóstwo z całego świata, jednak „gotowe do użycia” czyli z drzewcem, Irina ma tylko dwie – gruzińską i polską. Co rusz to jej córka wpada w tłum tańczących powiewając raz jedną raz drugą.

Pytam z jakiej okazji ta impreza? Okazuje się że jutro wyjeżdża duża grupa turystów z Polski i Izraela i to tak na pożegnanie. A więc także dla nas. Po trzech tygodniach spędzonych na zwiedzaniu Gruzji, Armenii i Karabachu, jutro rano samolot zabierze nas do Kijowa a potem do Katowic. To była wspaniała wyprawa, kolejna, na NASZE Magiczne Zakaukazie!
Rano zgodnie z planem czekają na nas kierowcy Iriny. Żegnamy się z naszą gospodynią wręczając jej należne pieniądze za nocleg. Jednak Irina kategorycznie oświadcza, że nie ma mowy, że w czasie wojny jej zapłaciliśmy a ona nie brała potem pieniędzy od turystów, którzy u niej byli w czasie wojny i w związku z tym my tym razem też nie będziemy nic płacić. Cóż, to bardzo miły gest… Zostało nam 100 lari na… fundusz przyszłorocznej wyprawy! Tragiczne zeszłoroczne okoliczności w jakich znaleźliśmy się w Gruzji bardzo zbliżyły nas do siebie z Iriną. Ładujemy się do samochodów, Irina macha nam z balkonu… Do następnego, mamy nadzieję, razu! Na lotnisku tłoczymy się do odprawy biletowej, powstaje jakieś zamieszanie. W tłum oczekujących wchodzą pracownicy Aerosvitu i zaczynają dopytywać się kto ma potem przesiadkę na inny samolot z Kijowa i o jakim czasie. Okazuje się, że ze stolicy Ukrainy leci po nas mniejszy samolot niż miał przylecieć, tamten się zepsuł. Rysują przed nami wizję powrotu przez Stambuł… Czyżby znów powrót był okrężną drogą? W zeszłym roku w wyniku wojny wracaliśmy przez Armenię. Na szczęście nasza piątka załapała się na planowy lot o czym zadecydowało chyba to, że kilka godzin po przylocie do Kijowa mieliśmy samolot do Katowic. Lądujemy na Borispolu, jak zwykle kolejka do odprawy paszportowej i wypełnianie „karteczek”. Trafił mi się bardzo sympatyczny pogranicznik, pyta: – szto Paliaki diełali w Gruzji? Ja na to z uśmiechem: – guliali. Pytał jeszcze jak tam gruzińskie wino nam smakowało. Kilka godzin na lotnisku i ładujemy się do Airbusa linii Wizzair, którym polecimy do Katowic. W okolicach Małopolski jak nożem uciął kończą się chmury, pięknie widać zachodzące słońce. Sprawna odprawa w Pyrzowicach i wsiadamy do samochodów naszych przyjaciół, którzy po nas wyjechali. Trzy tygodnie intensywnego zwiedzania Zakaukazia mamy już za sobą. Od następnego dnia praca i szara rzeczywistość. Ale nie minął nawet miesiąc od powrotu a już zaczęliśmy planować przyszłoroczny wyjazd, jakże by inaczej do Gruzji i przyległości!

Kraków, grudzień 2009 Marcin Kogut