Gruzja after the war

Wiedziałem że tu jeszcze wrócę. Nie mogłem się pogodzić z tym, że wtedy w sierpniu, w czasie wojny wyjechałem. Nasza postawa – nie ewakuowaliśmy się wraz z większością turystów tylko później, ostatnią ewakuacją organizowaną przez naszą ambasadę – zaskarbiła nam przyjaźń i uznanie wśród Gruzinów, jak choćby u Iriny – właścicielki najpopularniejszego hostelu w mieście. Rozsądek, jak się nam wtedy zdawało, wziął jednak górę i podjęliśmy decyzję o ewakuacji – w dniu wyjazdu ruskie czołgi były już w Gori – 60 km od Tbilisi. Teraz jednak żałujemy naszej decyzji. Gorączkowo szukałem możliwości ponownego wyjazdu – potrzebowałem wolnego, myślałem nawet o wzięciu L4 ale na szczęcie załatwiłem wolne, kumpel monitorował stronę Aerosvitu – ukraińskiego przewoźnika aby najkorzystniej kupić bilet. Wszystko się udało załatwić – wolne i bilet w dwie strony za nie całe 290$. Minęło zaledwie półtora miesiąca od naszej ewakuacji a nasza ekipa z sierpniowego wyjazdu do Gruzji odprowadza mnie w sobotni wieczór na dworzec autobusowy w Krakowie gdzie o 21:50 odjeżdża autobus do Lwowa. Wszyscy chętnie pojechaliby ze mną ale cóż, praca… Lwów to pierwszy etap mojej wyprawy, moje ulubione miasto. Niedzielne ulice o poranku, jeszcze puste, idę niespiesznie, pomnik Bandery, nadal pilnowany stale przez milicjantów, cytadela, urokliwe uliczki w centrum, Aleja Wolności, Rynek… Ta sama wspaniała atmosfera tego miasta! Po południu ładuję się w pociąg do Kijowa, niestety będę na miejscu ok. 3 w nocy ale na późniejsze pociągi nie ma już biletów – jest początek roku akademickiego, studenci jadą na uczelnie. Zresztą cały wagon zajmują młodzi ludzie. Trochę snu w pociągu – to moja druga noc w podróży i wysiadam w Kijowie. Szwendam się po dworcu do 5 potem otwierają McDonaldsa więc kawa i jakaś padlina dla zabicia czasu. Od 6 funkcjonuje metro więc jadę do centrum. Jak fajnie wygląda Majdan bez ludzi! Pierwszy raz widzę to miejsce tak puste! Przechadza się tylko patrol milicji, tu i ówdzie ludzie idą do pracy. Łażę, robię zdjęcia, jeszcze przy Radzie Najwyższej bo tam jakoś mi zawsze nie po drodze gdy jestem w Kijowie. Trzeba jechać na lotnisko. Przy dworcu głównym od jego nowej strony są autobusy, busy i prywatne samochody które wożą ludzi na Borispol. Do odpraw jak zwykle kolejki. Lotnisko jest po prostu za małe. Startujemy z opóźnieniem. Jak zwykle wśród pasażerów powstaje wyraźne poruszenie gdy przelatujemy nad górami, wszyscy są podekscytowani, robią zdjęcia. Lądowanie w Tbilisi nagradzają gromkimi brawami. Sprawna odprawa, bagaż i wychodzę z hali przylotów. Czeka na mnie kierowca Iriny, jedziemy na kwaterę. Rozmawiamy o sytuacji, o wojnie. Irina wita mnie jak kogoś z rodziny. Hostel raczej pustawy w porównaniu z tym co było przed wojną. Irina narzeka że biznes kiepsko idzie. Wreszcie śpię w normalnym łóżku. Wstaję po dziewiątej rano, jadę do Gori. Rozklekotany Ikarus toczy się niespiesznie. Wysiadam na aftowagzale i od razu widzę okazałą twierdzę. Ale najpierw centrum – Aleja Stalina z centralnym placem i pomnikiem „największego Gruzina”. Pod pomnikiem stoi konwój Włoskiego Czerwonego Krzyża, straż pożarna. Bez trudu odnajduję miejsce gdzie, blisko pomnika, spadła rosyjska rakieta, której zdjęcie widziałem gdzieś w Internecie. Pozostała dziura w asfalcie i ślady po odłamkach. Na elewacjach przy głównej alei miasta ślady po kulach. Dochodzę pod zdewastowany jeszcze budynek uniwersytetu – większość szyb jest wybita, również ślady po automatowych seriach na elewacji oraz kilka dziur po czymś większym. Dalej szpital wojskowy, komenda policji, wszystko normalnie funkcjonuje. Od czasu do czasu przemyka samochód OBWE. Idę do twierdzy. Przy drodze do wejścia wrastająca w ziemię wołga z gruzińską flagą na antenie a w środku gostek z kałachem i jego kumple – ochrona. Średnia wieku jakieś osiemnaście lat. Twierdza wygląda lepiej z dołu niż ze środka, ale widok jaki się z niej rozciąga jest niezły. Patrząc po mieście przez teleobiektyw znajduje bloki, których zdjęcia obiegły cały świat w czasie wojny, jak płonęły. Wyglądają na odremontowane. Będę przy nich jutro. Jeszcze muzeum Stalina, ale tylko z zewnątrz, oglądam dom ojca dyktatora oraz jego wagon – salonkę. Wracam do Tbilisi. Oczywiście włóczę się po centrum. Wieczór gadamy z Iriną. Na drugi dzień znów jadę do Gori. Na dworcu Didube, który jest jednocześnie dworcem autobusowym, marszrutek i bazarem panuje niesamowity chaos. Jednak bez trudu odnajduję naszego kierowcę, z którym byliśmy w sierpniu w Mcchecie i w Kazbegach. Zobaczył mnie dopiero gdy byłem tuż przy nim. Aż podskoczył! Wyściskał mnie, ucieszył się bardzo, był chyba bardzo dumny i zachwycony że znów, mimo wszystko przyjechałem z dalekiego kraju. Maładiec – to było najczęstsze słowo jakiego używał. Wypytałem się o brata który został zmobilizowany w czasie wojny, na szczęście wszystko z nim w porządku. Pożegnaliśmy się serdecznie. Znów Gori, wysiadam w pobliżu bloków, które wczoraj oglądałem przez teleobiektyw. Łażę, robię zdjęcia. Wszystko jest odremontowane! W miesiąc od zakończenia wojny! Kończą odnawiać ostatni blok. Na jego boku widać jeszcze ślady po płomieniach. Znów idę pod uniwersytet. Trafiam akurat na rozpoczęcie roku akademickiego. Odbywa się na ulicy przed zdewastowanym budynkiem. Sporo młodzieży, kadra dydaktyczna, w przerwach po między przemówieniami śpiewy patriotyczne. Miałem jechać do Upliscyche ale na skutek nieporozumienia ląduje w Tbilisi. A rano marszrutką wyruszam do Batumi. Po kilku godzinach szaleńczej jazdy docieram do celu. W busie zaczepia mnie dwóch gości – handlarze samochodów – jadą do Poti odebrać ze statku samochody a potem na kołach jadą do Tbilisi. Gadamy oczywiście o motoryzacji, o Polsce, o Gruzji. W Batumi mam podany przez polaków spotkanych u Iriny adres hostelu, w którym mieszkali. Wysiadam z marszrutki i dopada mnie taryfiarz, mówię że na Lermontowa, ale on koniecznie chce mi „sprzedać” kwaterę u siebie albo u kogoś ze swoich znajomych. Jest strasznie natarczywy. Po ostrej zjebce zawozi mnie wreszcie na Lermontowa. Przestrzegam Was przed gościem w popielatym mercedesie z… i tu ewenement jak na taksówkarza, protezą prawej ręki! Kwatera na Lermontowa 24 okazuje się całkiem przyzwoita, jedyny minus to problemy z ciepłą wodą. Oczywiście zwiedzam centrum, słynny bulwar z palmami. Miasto jest zupełnie inne niż Tbilisi. Chyba bardziej zadbane. Rano szukam na dworcu marszrutki do Kutaisi. Pytam jakiegoś gościa, pokazuje mi że tam za rogiem, że jest napisane na tabliczce. Ledwo powstrzymuję się od śmiechu. Delikatnie mówiąc gruzińskie „szlaczki” są dla mnie mało zrozumiałe. Więc gość zaprowadza mnie do samego busa i „przekazuje” mnie kierowcy, który z kolei zaprowadza mnie do kasy gdzie mam kupić bilet – znów widzę jak troskliwie potrafią zająć się obcokrajowcem. Znów szaleńcza jazda. Wysiadam w Kutaisi na dworcu i myślę jak się dostać do Gelati – monastyru ok. 10 km od miasta. Przed dworcem panuje nieopisany chaos. Ulica jest remontowana i zupełnie nie wiadomo o co chodzi. Jak na pierwszy moment w nieznanym mieście to nie za fajnie. Po namyśle podchodzę do taksówkarza, dogaduję cenę i jedziemy. Stare wysłużone Żyguli, stylowe. Gadamy. Pyta się mnie skąd tak dobrze mówię po rosyjsku. Odpowiadam, że ze szkoły i że często bywam na Ukrainie. Okazuje się że gość służył w wojsku w Charkowie w jednostkach pancernych. I oczywiście pierwsze skojarzenie – czetyrie tankisty i sabaka! Ale na rozmowę o Saakaszwilim nie dał się wyciągnąć. Zwiedzam monastyr, powstały na początku XII w, robi wrażenie, a widoki z niego na ośnieżone góry zapierają dech w piersiach! Zespół klasztorny składa się z trzech kościołów – św. Grzegorza, św. Mikołaja oraz głównego – Najświętrzej Marii Panny. Do tego ujęcie wody pitnej oraz ruiny uniwersytetu. Wracamy do Kutaisi, każę się wysadzić w centrum, rozglądam się po mieście. Tak jak mi mówiono, jest mało ciekawe. Dworzec i ładuję się do marszrutki do Batumi. Jadę z tym samym kierowcą, który mnie poznał więc zaprasza mnie do szoferki. Gdy słyszy, że jestem z Polski to oczywiście jest zachwycony, gadamy o wojnie i o Rosji. Mówi mi, że niedawno oglądał film o tym jak Rosjanie zamordowali naszych oficerów. Domyślam się, że chodzi o film o Katyniu. Ruszamy. Ostrzegam – siedzenie w marszrutce przy kierowcy tylko dla ludzi o mocnych nerwach! To co wyprawiają na drodze jest straszne! Do tego krowy które włażą na drogę prosto pod nadjeżdżający samochód. W Batumi zwiedzam przystań, fotografuję wspaniale oświetlony minaret meczetu. Nie fotografuje natomiast dwóch zacumowanych przy przystani jednostek wojskowych. Bulwar, browarek i zaczyna się co wieczorny spektakl – tańczące fontanny – widowisko z cyklu światło i dźwięk a w rytm muzyki „tańczy” jeszcze woda! Na drugi dzień zwiedzam jeszcze twierdzę Gonio, kilka kilometrów od Batumi w kierunku tureckiej granicy – władze radzieckie urządziły tam plantacje cytrusów przez co cały obiekt nie jest zbyt ciekawy. Później snuję się uliczkami w Batumi. Zaglądam w różne zaułki i zakamarki. Wieczorem ładuję się do nocnego pociągu do Tbilisi. Zaczynamy gadać ze współpasażerem, młodym gościem wracającym z delegacji do stolicy. Delegacja musiała się skończyć niezłą imprezą bo już jak wsiadł do wagonu to był wstawiony. Po jakimś czasie rozmowy wyciągam pikusia (200 ml) żołądkowej przywiezionej z Polski na takie okazje. Rozmowa się rozwija… Rano wymieniamy się z Nino (bo tak ma na imię mów towarzysz podróży) telefonami i ruszam na Marianiszwili do Iriny. Na kwaterze poznaję dwóch spoko Polaków. Irina oświadcza mi, że zabiera mnie na wieś do swojej siostry. Myślałem, że najlepszy widok na Tbilisi jest z twierdzy. Nic bardziej błędnego. Ciężko to wytłumaczyć ale wyjeżdżając z miasta drogą wiodącą w pobliżu wzgórza na którym stoi maszt telewizyjny widać konstrukcję ze stali i szkła. Z daleka wygląda jak park wodny lub salon samochodowy. Właśnie na ten obiekt trzeba się kierować aby zobaczyć wspaniałą panoramę miasta. A wspomniany budynek to dom (!) miejscowego „oligarchy”. Robi wrażenie! Podobny widok na miasto jest zapewne ze wzgórza z masztem telewizyjnym ale tam nie byłem. Podziwiamy kościoły, zabytki, lśniącą w słońcu szklaną kopułę nowego pałacu prezydenckiego nazywanego przez Gruzinów dyskoteką, oraz całą panoramę miasta. U siostry Iriny zwiedzamy wspaniały dom, ogród, siadamy do stołu na symboliczny, na całe szczęście, poczęstunek. Po ok. godzinie wracamy do Tbilisi. Znów snuję się po mieście, chłonę jego atmosferę, odwiedzam znane mi miejsca, idę pod naszą ambasadę, teraz panuje tam senny spokój, nie to co wtedy w gorące sierpniowe dni. A wieczorem „spotkanie integracyjne” z poznanymi na kwaterze Polakami. Rano ostatnie zakupy (nie wiem jakim cudem zmieściłem się w tych przepisowych 20 kg na lotnisku), coś zjeść i dopakować plecak. A tu jeszcze Irina nagrywa dla mnie płyty ze zdjęciami z różnych regionów Gruzji. Będzie co wspominać w zimowe wieczory. Wszystko co dobre szybko się kończy. Czas się żegnać. Ale przecież wrócimy tu jeszcze. Mamy tu wspaniałych przyjaciół których już poznaliśmy i których dopiero poznamy przy kolejnych wyjazdach. Szkoda tylko że to tak daleko…

Ląduje w Kijowie. Zimno, pada… Brrr.

A teraz już Polsce. Marazm jakiś… Bo co to za życie gdy przejście przez ulicę nie stanowi żadnego wyzwania, pod koła samochodu nie ładuje ci się krowa na głównej drodze krajowej a z za zakrętu nie wyłania się marszrutka pędząca twoim pasem…

PS

Po powrocie w Wyższej Szkole Europejskiej w Krakowie udało mi się zorganizować wystawę zdjęć z Gruzji, moich oraz udostępnionych przez Irinę.

Kraków, październik 2008 Marcin Kogut