Gruzja 2011 cz. II Samcche-Dżawachetia, Kachetia, Kaukaz

Malowniczymi drogami prowadzącymi od monastyru Nikorcminda udajemy się w kierunku Kutaisi. Po drodze odwiedzamy także monastyr Gelati – jedno z ważniejszych miejsc na mapie Gruzji. Byłem w nim zaraz po wojnie w 2008 roku i widzę, że poczyniono liczne prace renowacyjne – zadaszono budynek dawnej akademii oraz wymieniono dachówkę na wieży kościoła św. Mikołaja. Odpoczywamy chwile w cieniu zabytkowych budynków, spotykając przy okazji grupę Polaków. Czas nagli, ruszamy więc do Kutaisi – drugiego co do wielkości miasta Gruzji. Szczęśliwie przebijamy się przez nie i trafiamy do ruin katedry Bagrati. Obecnie trwa w niej zakrojony na szeroką skalę remont – katedra w wyniku trzęsienia ziemi zawaliła się kilkaset lat temu i obecnie władze postanowiły ją odbudować.

Jakoś mam wątpliwości czy to dobry pomysł a podobnego zdania jest też UNESCO, zwłaszcza, że technologia używana przez ekipy budowlane jest raczej współczesna. Katedra góruje nad miastem i z jej okolic rozciąga się wspaniały widok. Znów chwila odpoczynku w cieniu wielkiego drzewa i ruszamy naszym Land Roverem w kierunku Borżomi. Jedziemy w kierunku Tbilisi a następnie w Khashuri odbijamy w prawo. Dzwonię do jednej polskiej ekipy, która właśnie niedawno wyjechała z tego miasta z pytaniem o nocleg – w odpowiedzi dostaje namiary. Docieramy o zmierzchu na miejsce i nawet bez specjalnego błądzenia znajdujemy wspomniany hostel. Jednak jego wygląd i wyposażenie nie wzbudzają naszego entuzjazmu. Postanawiamy szukać dalej. Przed pobliskim hotelem siedzi mężczyzna w średnim wieku wyglądający na właściciela. Zagadujemy z nim. Hotel prowadzi jego żona ale akurat nie mają wolnych miejsc. Ale, jak to w Gruzji wszyscy się znają, facet mówi poczekajcie i sięga po telefon. Rozmowa, za chwile telefon zwrotny i okazuje się, że mamy nocleg. Do swojej wyłącznej dyspozycji dostajemy cały dom za jedyne 100 lari za noc! Postanawiamy zostać tam na dwie noce. Dom jest niedaleko od głównej arterii komunikacyjnej i centrum, na lekkim wzniesieniu. Jego właściciel mieszka obecnie w Tbilisi a domem zajmują się sąsiedzi. Po chwili mamy pościel oraz instruktarz obsługi leciwego pieca gazowego, w którym zamiast pokrętła używa się starej radzieckiej monety. Szybkie zakupy, prysznic i pyszna kolacja z dodatkiem wspaniałego gruzińskiego alkoholu. Na lepszą kwaterę nie mogliśmy trafić. Rano po śniadaniu ruszamy pozwiedzać. Mamy zamiar zrobić wypad do pobliskiego zimowego kurortu Bakuriani. Jedziemy do hotelu naszego znajomego aby dowiedzieć się o kilka szczegółów. Mamy co prawda samochód i możemy tam dotrzeć w pół godziny ale mamy zamiar skorzystać z kolejki będącej swoistą turystyczną atrakcją. Parkujemy przy budynku dworca, płacimy parkingowemu i idziemy na peron. Kolejka ma odjechać o 10:30 ale oczywiście się spóźnia. Do Renaty podchodzi młody chłopak i zaczyna się rozmowa po angielsku. Chłopak chce jak najwięcej opowiedzieć o Gruzji, o jej historii tej dawnej i tej najnowszej. Trwa to dość długi czas i kończy się wymianą maili i namiarów na facebooka. Wreszcie na peron wtacza się kolejka. Trzy wagony, dwa stare, jeden nowy ciągnięte przez dość kosmicznie wyglądającą lokomotywę. Podróż trwa około dwóch i pół godziny. Marszrutką w drodze powrotnej pojedziemy ok. trzydziestu minut. Pociąg wreszcie rusza a my mamy możliwość podziwiania widoków z okien oraz pomostów łączących poszczególne wagony. Ale trzeba przyznać że wlecze się niemiłosiernie. My jednak nie żałujemy. Docieramy do Bakuriani. Są w nim dwa wyciągi krzesełkowe, mamy zamiar z jednego skorzystać. Spacerkiem docieramy do centrum, wchodzimy do informacji turystycznej i niestety okazuje się, że oba wyciągi nie pracują – jeden już od trzech lat a drugi tylko w zimie. Jesteśmy dość mocno zawiedzeni. Pozostaje nam tylko przejść się główną ulicą miejscowości i pooglądać hotele i pensjonaty. Na koniec idziemy jeszcze do ogrodu botanicznego, wstęp jest za darmo, można pooglądać roślinki i posiedzieć w ciszy. Wracamy marszrutką do Borżomi. Dużo szybciej. Przy dworcu przesiadamy się w naszego Landka i jedziemy do centrum. Obiad w knajpie i spacer po mieście. Za wiele do oglądania to w nim nie ma. Idziemy w kierunku parku zdrojowego, jednak nie wchodzimy do niego gdyż naszą uwagę przykuwa kolejka linowa na pobliską górę. Oczywiście pakujemy się do niej wraz z inną ekipą z Polski. Widoki z jadącego wagonika są niezłe. Lepsze będą jedynie z koła młyńskiego, którym oczywiście musieliśmy się przejechać, a które stoi na szczycie góry na którą wjechaliśmy kolejką linową. Wyobraźcie sobie: ogromne koło młyńskie dodatkowo postawione na górze. Widok na okolice wspaniały! Powrót linowym wagonikiem na dół i na kwaterę. Tam, po kolacji zasiadamy w ogrodzie „naszego” domu i kontemplujemy rzeczywistość przy dobrze znanej nam butelce z niebieską etykietą i napisem „Orginal”. Przemyślenia niektórych trwają prawie do czwartej rano. Ale po gruzińskiej wódce nie ma takiego kaca jak po naszej, po prostu mniej chemii. Dzięki temu rano mogę normalnie wstać i dobrze się czuję. Po śniadaniu pakujemy się do wozu, zostawiając flaszeczkę żubrówki sąsiadowi opiekującemu się domem. Jedziemy do hotelu naszego znajomego ale niestety nie zastajemy go więc taką samą flaszeczkę i parę gadżetów z Polski zostawiamy żonie. Ruszamy na Achalciche. Mamy zamiar zobaczyć Zielony Kościół i trochę dalej twierdzę. Do tego pierwszego docieramy po niedługim czasie, zwiedzamy, oczywiście odpowiednio, stosownie ubrani. Duże wrażenie robi na nas kaplica, w której na stoliku leży mnóstwo czaszek. Jedziemy dalej według założonego planu, skręcamy w lewo, przejeżdżamy przez most na rzece Mtkvari dojeżdżamy do ruin twierdzy położonych na wzgórzu. Musiała być naprawdę spora, niestety jest dość poważnie zniszczona. Nic dziwnego – na przestrzeni wieków przez ziemie gruzińskie przetoczyło się przecież tyle wojen. Rozpościera się z niej fajny widok na Mtkvari i okolicę. Ruszamy w drogę powrotną gdyż dziś mamy jeszcze zamiar dotrzeć do Tbilisi. Wjeżdżamy z powrotem do Borżomi i widzimy, że z chodnika macha do nas mężczyzna. To nasz sąsiad, który zajmuje się domem. Zatrzymujemy się. Okazało się, że zostawiliśmy teczkę z papierami – nic ważnego, ot podręczny słowniczek polsko – rosyjski i jakieś podrukowane materiały o Gruzji z Internetu. Ale facet wiedział że będziemy tędy wracać (mówiliśmy mu jakie mamy plany) i specjalnie na nas czekał! Kolejny raz przekonujemy się o tym jak wspaniali ludzie żyją w tym kraju!

Jadąc w kierunku Tbilisi urozmaicamy sobie czas obserwacją wybryków jakich dopuszczają się na drodze Gruzini. Jest na co popatrzyć. Nie ukrywam, że sam zaczynam jeździć tak jak oni – drogi są szerokie i można sobie na to pozwolić.

http://www.youtube.com/watch?v=XO79XhEdfo0

Koło Gori skręcamy według planu w lewo w kierunku wsi Nikozi. Już dawno chciałem tam pojechać aby zobaczyć monastyr, który uległ dość poważnemu zniszczeniu podczas ostatniej wojny. W rejonie wsi toczyły się dość ciężkie walki a zaraz za nią przebiega granica terytoriów okupowanych. Do Cchinwali jest może pięć kilometrów. Jedziemy wzdłuż nieużywanych od dawna torów kolejowych łączących niegdyś Gori ze stolicą Osetii Południowej. Myślę, że od dwudziestu lat nie jechał tędy żaden pociąg. Droga początkowo asfaltowa, przed samym Nikozi przechodzi w drogę bitą. Przed wsią zatrzymuje nas posterunek gruzińskiej policji granicznej. Są w wojskowych mundurach, kamizelkach kuloodpornych i wszyscy z kałasznikowami. Nieufnie wypytują skąd jesteśmy i po co tu jedziemy. Raczej nie często widzą tu turystów. Mówimy, że chcemy tylko zobaczyć monastyr. Pozwalają nam jechać. Parkujemy blisko świątyni. Jest odnowiona, ma nowy dach, w środku też już nie znać śladów zniszczeń. Za to na domach we wsi mnóstwo śladów po karabinowych seriach. Przed wojną w tej wsi był realizowany program finansowany przez Polską Pomoc, powstało studio filmowe dla dzieci, do którego uczęszczały zarówno dzieci gruzińskie jak i osetyjskie. Wojna przerwała te integracyjne zabiegi. Idziemy jeszcze do oddalonej od cerkwi kaplicy i postanawiamy wracać. Na mijanym wcześniej posterunku zmieniła się obsada i nowi funkcjonariusze znów nas zatrzymują i jeszcze bardziej nieufnie wypytują cośmy za jedni. Przejeżdżamy. Po drodze do Gori mijamy złożony z dwóch opancerzonych Toyot patrol europejskich sił obserwacyjnych EUMM jadący w stronę granicy. Po dotarciu do głównej drogi skręcamy na Tbilisi.

Docieramy do Mcchety, prastarej stolicy Gruzji i postanawiamy się tam na chwile zatrzymać. Jakież jest nasze zdziwienie gdy widzimy, że centrum wzorem kilku innych miast przeszło generalny remont i nieco różni się od zapamiętanego przez nas obrazka z przed kilku lat. Zwiedzamy katedrę Sveti Cchoveli a potem siadamy obok w kawiarni na kawie/piwie/winie – co kto woli. Słońce pomału chowa się za budynki i trzeba ruszać do Tbilisi. Docieramy tam bez żadnych problemów i po minięciu koszmarnego ronda, trzymając się rzeki Mtkvari docieramy do ulicy Marjanishvili a stamtąd już bez przeszkód do hostelu Iriny.

http://www.irinesplace.com/

Jeszcze wieczorny spacer po centrum Tbilisi i trzeba się przespać. Rano jedziemy poszukać myjni – widziałem kilka przy ulicy biegnącej wzdłuż Mtkvari, musimy umyć naszego potwora bo zalega na nim gruba warstwa błota a wóz do oddania ma być czysty. Obsługa bardzo sprawnie uporała się z nieprawdopodobnym brudem zarówno na zewnątrz wozu jak i w środku i nie była to droga usługa. Tankujemy na stacji obok i jedziemy oddać furę do biura. Ech, przyzwyczailiśmy się przez te dziewięć dni. W biurze przyjazna atmosfera, dwuosobowa „komisja” idzie sprawdzić czy z autem wszystko ok., dopłacamy brakująca część kwoty i gawędząc z pracownikiem biura dopełniamy wszystkich formalności. Następnym razem przywieziemy mu żubrówkę, którą miał okazję już poznać. Wracamy do Iriny, bierzemy plecaki i udajemy się metrem na dworzec Samgori aby jechać do Signagi. Przy marszrutce zaczepia nas Gruzin – jak się okazuje syn właściciela kwatery, na którą jedziemy – Irina już dała mu znać, że „swoi” Polacy do nich jadą. Rozmawiamy trochę po angielsku trochę po rosyjsku, snujemy dość mgliste biznesowe plany. Na drugi dzień spotkamy się u jego rodziców, wtedy jeszcze pogadamy. Docieramy busem do znanego nam już miasteczka we wschodniej Kachetii, na postój marszrutek wyjeżdża po nas drugi syn Gurama – gospodarza. Przyjeżdżamy do domu i widzimy że poczynili inwestycje w stosunku do tego co widzieliśmy dwa lata wstecz – budują wyższe piętro. Wchodzimy do salonu, wita nas Guram i jego żona Manana. Guram uśmiechając się mówi: Paliaki wiernulis! Rozlokowujemy się w pokojach, tych lepszych, na dole – bo chłodniej a potem idziemy do miasta. Zaglądamy do naszej ulubionej knajpki przy jednej z głównych ulic. Ta sama serdeczna obsługa, znanych nam już z widzenia kobiet. Po wspaniałym kachetyjskim winie robi się jeszcze przyjemniej. Wracamy na kolacje do domu i umawiamy się z Guramem na wycieczkę do Dawid Garedża na drugi dzień. Rano po śniadaniu napawamy przez chwilę oczy widokiem jaki rozciąga się z balkonu naszej kwatery a następnie upakowawszy się w sumie w sześć osób do golfa III ruszamy w drogę. W czasie gdy my będziemy zwiedzać położony na granicy z Azerbejdżanem klasztor, Renia pod okiem Manany będzie uczyła się lepić hinkali. Zatrzymujemy się na chwilę przy monastyrze Bodbe gdzie pochowana jest św. Nino, która przyniosła chrześcijaństwo do tego kraju a potem w dalszą drogę. Po tym jak skręciliśmy już z głównej drogi w Sagaredżo w kierunku Dawid Garedża, mijamy wioskę Udabno, częściowo wymarłą – powstała ona po przesiedleniu tam kilkudziesięciu rodzin ze Swanetii gdy na ich wioskę w górach osunęła się ziemia. Po upadku ZSRR część osób wyjechała bądź z powrotem do Swanetii bądź w inne rejony Gruzji, część jednak została. Wioska przedstawia dość księżycowy krajobraz, prawie nie ma w niej drzew. Jedziemy dalej przez stepowo górzyste tereny, pytam Gurama co jest napisane na tabliczkach, które co jakiś czas mijamy. Okazuje się, że napisy oznaczają zakaz wstępu. Domyślam się, że to ze względów bezpieczeństwa – w czasach Związku Radzieckiego na tych terenach był poligon artyleryjski – może tam leżeć jeszcze wiele niewybuchów. Docieramy do monastyru. Tym razem chcemy zobaczyć wszystko – bo dwa lata temu nie byliśmy w pieczarach, które są już właściwie po stronie azerskiej. Wspinamy się pod górę, mijamy stojący na ścieżce patrol gruzińskich pograniczników, mówiąc im „dzień dobry” i dalej w pocie czoła do góry. Widoki są niesamowite! Nawet mimo potu jaki zalewa nam oczy. Docieramy do najwyższego punktu i naszym oczom ukazuje się spalona słońcem równina – Azerbejdżan.

Dwa lata temu gdy byliśmy także w sierpniu równina ta urzekała swoim zielonym kolorem, teraz jest zupełnie wypalona słońcem. Idziemy ścieżką poprowadzoną zboczem góry i dochodzimy do kolejnych pieczar. W niektórych zachowały się jeszcze freski. Są bardzo ciekawe. Powyżej pierwszej linii jaskiń znajduje się druga, równie interesująca. Dochodzimy do górnej cerkwi, chwilę odpoczywamy i schodzimy w dół w kierunku ławry. Gdy do niej dochodzimy jesteśmy już dość padnięci więc tylko Jacek, który jej jeszcze nie widział idzie na szybkie zwiedzanie, reszta czeka przy aucie. Ruszamy w drogę powrotną. Po drodze Guram pokazuje nam jeszcze inny kompleks wykutych w skale grot, który majaczy daleko na horyzoncie. Ale przez lornetkę i teleobiektyw można coś zobaczyć. Wtaczamy się na główną drogę w kierunku Signagi i po kilkunastu, może kilkudziesięciu kilometrach stajemy przy przydrożnym targu. Na przenośnym metalowym stelażu w specjalnych workach chroniących przed kurzem, na hakach wiszą całe połcie mięsa. Sprzedawca widząc, że Guram jest zainteresowany, zdejmuje worki. Ogląda je dokładnie po czym wybiera jeden. Odkrawają kość i ważą. Inspektorzy naszego sanepidu padli by na zawał jakby to zobaczyli. W tym czasie obserwuję jak w poprzek drogi przejeżdża Ził załadowany cały arbuzami a na nich siedzą jeszcze ludzie. Zgania go z drogi klaksonem rozpędzony Kamaz wiozący cement. Komentujemy że byłby przecier arbuzowy o mały włos. Nasz gospodarz zakupił mięso i wracamy do domu. Snujemy się trochę po mieście, potem odpoczynek na naszym ulubionym balkonie z widokiem na Nizinę Alazańską i na odległe góry Kaukazu. Wieczorem zasiadamy do kolacji. Stół jak zwykle u rodziny Zandarashvili ugina się od jedzenia. Hinkali lepione m.in. przez Renatę smakuje wspaniale! Na stole nie brak też napitków. Guram wie, że gdy przyjeżdżają Polacy to trzeba głębiej sięgnąć do piwniczki. Przyjechał też jego syn David, którego poznaliśmy wcześniej na dworcu marszrutek w Tbilisi. Na stół zajeżdżają kolejne potrawy, wznoszone są kolejne toasty. I wino i czacza leją się strumieniami. Suprę urozmaica nam David grając na mandolinie i śpiewając wspaniałe gruzińskie pieśni. Gdy za którymś razem zaintonował znaną nam pieśń z Tuszetii, Mananie – jego matce pochodzącej z tego regionu zakręciła się łza w oku. Wieczór się rozkręca, jadła nie brakuje, napitku tym bardziej. Obecni przy stole Amerykanin oraz Izraelczycy piją dość nieufnie i ostrożnie, my zaś wiemy co dobre i nie ograniczamy się. Później do muzyki puszczonej już z komputera zaczynają się polsko – gruzińskie tańce…. To był jedyny wieczór z trzytygodniowego pobytu w Gruzji gdy nie pamiętam jak trafiłem do łóżka. Pobudka przed południem łatwa nie była.

Po prysznicu i śniadaniu było troszkę lepiej ale tylko troszkę. Zdrowsza część naszej ekipy poszła rano do źródełka św. Nino poniżej monastyru Bodbe po wodę mającą podobno uzdrawiające właściwości – zawieziemy ją Irinie. Ja po kilku próbach zbieram się w sobie i idę do miasta po piwo jako inny rodzaj cudownego płynu, w tym wypadku bardziej skuteczny na nasze schorzenie. Niezawodne, zimne Natakhtari zdecydowanie poprawia nasz stan. Po południu wracamy marszrutką do Tbilisi. Znów wieczorne spacery po stolicy – tym razem docieramy do nowo powstałego parku z fontannami po drugiej stronie pieszej kładki zwanej przez niektórych podpaską. Tego wieczoru żegnamy się z Jackiem, który nad ranem wylatuje do Polski. Irina już zadbała o transfer na lotnisko. My zaś na drugi dzień spotykamy się z Georgijem – poznanym przez część z nas w Krakowie Gruzinem. Po spacerach w centrum nasz znajomy zaprasza nas do siebie do domu „tylko na chwileczkę”. Już ja wiem jak ta „chwileczka” będzie wyglądała. Jedziemy kilka przystanków autobusem i przez te kilka przystanków dwukrotnie mamy kontrolę biletów. „Kanary”, zgodnie z potoczną nazwą, chodzą w żółtych koszulkach i jest ich naprawdę mnóstwo. Docieramy do domu Georgija. Spokojna uliczka całkiem blisko centrum. Oczywiście nie ominie nas supra – stół jest zastawiony a kolejne dania sukcesywnie zajeżdżają. Kolejne toasty wznosimy wybornym kachetyjskim winem. Przy stole cała familia – ojciec, wujek, znajomi. Trochę rozmów o polityce, trochę Gruzji, gdzie byliśmy i co widzieli i kolejne toasty. Już zmierzchało gdy wreszcie udało się nam wyrwać. Przechodzimy przez interesujący park i wsiadamy do autobusu. Na drugi dzień wraz z Georgijem wyruszamy rano do Lagodegi. To małe miasteczko we wschodniej Gruzji, przy samej granicy z Azerbejdżanem, mające w swojej historii także polskie wątki. Marszrutką podjeżdżamy w okolice hostelu ale jak się okazuje od tyłu wiec nie za bardzo wiemy gdzie jesteśmy. Okazuje się że jesteśmy bardzo blisko głównej bramy Parku Narodowego Lagodegi założonego przez Polaka Ludwika Młokosiewicza. Kwatera bardzo dobra nie tylko ze względu na bliskość parku ale także sama w sobie – nowe wnętrze i dobre jedzenie.

http://www.facebook.com/index.php?lh=587d0031c47dd2df8c7e25ffdc1f9b3c&eu=3-0b-Gr_ML38itwRoDSo0w#!/media/set/?set=a.108682269236619.10147.100002845405282&type=3

Wchodzimy do parku, zwiedzamy muzeum w budynku dyrekcji a w nim oglądamy multimedialny pokaz nt. parku, gatunków w nim występujących oraz historii. Później idziemy posiedzieć nad rzeką. Cisza i spokój jedynie szum rzeki. Po odpoczynku część z nas wraca na kwaterę a część idzie do centrum. To słowo trochę na wyrost ot główna ulica i w górę od niej trochę uliczek. Robimy drobne zakupy i do końca dnia oddajemy się wypoczynkowi. Obiadokolacja satysfakcjonuje nasze podniebienia i żołądki. Wieczorem rozmowy przy winie. Na drugi dzień umówioną taksówką ruszamy do sąsiedniej wioski, z której zamierzamy wyjść szlakiem do wodospadów. Kierowca dowozi nas najdalej jak pozwala na to droga, dalej ruszamy piechotą. Szlak został kilka tygodni wcześniej zupełnie zniszczony przez wezbrany górski potok wzdłuż, którego się poruszamy. Idzie się wiec koszmarnie skacząc po kamieniach. Po kilku kilometrach takiego skakania ja i moje kolana mamy dość – zostaję przy szlaku a reszta idzie dalej. Z wodospadu przynoszą trofeum w postaci zdjęć i filmu. Na pewno warto się tam wybrać będąc w Lagodegi. O umówionej godzinie przyjeżdża po nas kierowca i wracamy na kwaterę. Rano po śniadaniu zbieramy się do Tbilisi. Marszrutka po telefonie naszych gospodarzy zajeżdża po nas pod sam hostel. To bardzo wygodne rozwiązanie często spotykane w Gruzji. W Tbilisi szybka przesiadka z marszrutki na metro i jedziemy na dworzec Didube. Wymieniam w banku na stacji metra walutę a w tym czasie jeden z uczestników naszej wyprawy spotyka… znajomych z Krakowa. No cóż, w Gruzji Polaków z roku na rok coraz więcej. Wchodzimy na Didube i od razu łapie nas busiarz. – Do Kazbegów? – Tak, za ile? – 15 lari za osobę. Nie zastanawiamy się długo bo rejsowa marszrutka kosztuje 10 a ta nasza za 15 będzie stawać na każde żądanie. Trzeba tylko dozbierać jeszcze dwie osoby co udaje się w ciągu piętnastu minut – parka z Pribałtiki, i już mkniemy czerwonym transitem znaną nam dobrze trasą w kierunku Mcchety. Z głośników leci rosyjska popsa a my ze zdziwieniem stwierdzamy że Gruzińska Droga Wojenna, na którą się udajemy jest w dużo lepszym stanie niż wtedy gdy jechaliśmy nią pierwszy raz – w pierwszy dzień wojny 2008 roku. Dzięki temu jedzie się dużo szybciej. Docieramy do twierdzy Ananuri.

Tym razem w słońcu prezentuje się fenomenalnie na tle wód jeziora Żinvalskiego. Kilka lat temu zwiedzaliśmy ją ale w deszczu. Teraz można spokojnie zajrzeć w każdy zakamarek. Na GDW nie wszędzie jest asfalt ale mimo to jedzie się dość szybko. Chyba, że akurat trafimy na tira, który jedzie tą karkołomną drogą do przejścia granicznego z Rosją. Od kiedy ponownie otwarto przejście ruch bardzo się zwiększył. Podjazd pod Przełęcz Krzyżową nie posiada asfaltu ale za to widoki jakie się z niego rozciągają zapierają dech w piersiach! Za przełęczą stajemy tradycyjnie przy mineralnych źródłach, zabarwiających skały na prawie pomarańczowy kolor. Temperatura dużo niższa niż w rozpalonym słońcem Tbilisi. Tiry mozolnie pnące się pod górę zostawiają za sobą chmury pyłu i spalin. Ruszamy dalej i docieramy do Kazbegi.

Tu kwaterujemy się w jednym z popularnych hosteli i jedziemy jeszcze na wycieczkę z naszym busiarzem do granicy z Rosją. Tu dopiero są widoki! Skalne ściany, surowe prawie pionowe, schodzące wprost do rzeki. Docieramy do granicy, w jej pobliżu budują nową cerkiew, samo przejście po gruzińskiej stronie wygląda na nowo zbudowane. Przez teleobiektyw można zobaczyć także resztki ruin twierdzy królowej Tamary, strzegącej niegdyś tego szlaku. Resztę dnia spędzamy spacerując po mieście – przy okazji poznajemy dwie Polki i umawiamy się na kolejny dzień na wyjazd do Juty. Wieczór i noc jest bardzo zimna – ubieramy na siebie najcieplejsze rzeczy jakie mamy. Poranek wita nas pięknym słońcem a weranda u naszych gospodarzy nadaje się przednio na poranną kawę. Stawiamy się w umówionym miejscu na centralnym placu przy hotelu Stepancminda. Wraz z poznanymi dziewczynami jedziemy do Juty zamówioną przez nie terenówką. Jest to rozległa dolina otoczona wspaniałymi górami, oddalona od Kazbegów o ok. godzinę jazdy. Już droga dostarcza nie małych wrażeń! Umawiamy się z kierowcą, że przyjedzie po nas o 17tej i wspinamy się do widniejącego w górze baru. Bar to kilka stolików i buda a przy niej powstaje jakaś drewniana budowla. Dziś już wiem, że obok powstawało schronisko. Siedzimy, delektujemy się widokami i gruzińskim piwem. Okazuje się, że można także wypożyczyć konia co też jeden z nas robi. Idziemy się przejść w stronę widocznych szczytów. W pewnym momencie, gdy już mamy zawracać otacza nas duże stado byków. Są wyraźnie zaciekawione tą „turystyczną” atrakcją. Na szczęście idą w swoją stronę. Późnym popołudniem wracamy do Kazbegów. Przy obiadokolacji nasz gospodarz przysiada się do nas z buteleczką gruzińskiego koniaku. Opowiada nam, że ten koniak robi jego przyjaciel i że jest to najlepsza receptura. Opowiada nam różne burzliwe historie z życia swojego kolegi, o tym jak w czasie wojny w latach 90-tych kupił gruzińskiej armii kilka czołgów, jak potem trafił do więzienia i jak ktoś w Dagestanie próbował podrabiać jego koniak. Ile z tych historii jest prawdą nie wiemy ale wiemy jedno – koniak był przedni. Pijemy go oczywiście wznosząc toasty. Gospodarz mówi do nas „bracia Polacy” i nie ma się co dziwić – jesteśmy dla Gruzinów dużo bliżsi mentalnie i kulturowo niż tabuny Izraelczyków jakie przewalają się po Gruzji i po jego gostinicy. A skoro już o nich – na drugi dzień był szabas – Żydzi od rana okupowali kuchnie i przygotowywali się do święta. Niestety nie liczą się zupełnie z innymi i dezorganizują życie kwater i hosteli w całej Gruzji. Właściciel od rana chodzi i zgrzyta zębami. Najchętniej przegnałby ich precz ale zostawiają sporo pieniędzy. Opowiada nam też jak brudzą i niszczą różne rzeczy. Już wcześniej podczas tego wyjazdu spotkaliśmy się z „izraelską okupacją” gruzińskich kuchni na innych kwaterach.

Idziemy pieszo do Tsmindy Sameby i po ok. godzinie podziwiamy najsłynniejszy chyba widok, najbardziej znany z całej Gruzji – monastyr Świętej Trójcy oraz Kazbek. Prometeusza przykutego do skały jednak nie widać. Pewnie jest z drugiej strony. Pałaszujemy prowiant wraz z Polakami z naszej kwatery, którzy także tam dotarli, napawamy oczy widokami. Oczywiście zwiedzamy monastyr i podziwiamy widoki na nasze miasteczko w dole. Reszta dnia to po prostu odpoczynek. Wieczorem po kolacji z uwagi na to że nadal jest zimno rozgrzewamy się gruzińską wódką, częstujemy także mieszkające z nami w pokoju młode małżeństwo Ukraińców. Trochę rozmawiamy po angielsku, rosyjsku i polsku.

Na drugi dzień powrót do Tbilisi – gospodarz zamawia nam busa pod dom, bus oczywiście się spóźnia (Georgia Maybe Time – jak piszą Mellerowie w swojej książce) ale najważniejsze, że jest. Przyjeżdżamy oczywiście do Iriny. Ostatnie dwa dni upływają nam na spacerach po stolicy Gruzji, zakupach i bezpiecznym pakowaniu szklanych opakowań w naszych plecach tak aby wszystko w całości dotarło do kraju. W ostatni dzień przed południem Georgi zabiera nas na wycieczkę nad tzw. Tbiliskie Morze. Jest to sztuczne jezioro położone na dalekich przedmieściach nad miastem. Całkiem ładna piaszczysta plaża, teraz zupełnie pusta mimo pięknej pogody. To już prawie połowa września. Czujni ratownicy ze straży pożarnej pełniący dyżur nad wodą wołają nas na swoją przystań, proponują wycieczkę motorówką za darmo jednak ich przełożony zabrania im tego przez radiostacje. Chwilę rozmawiamy, jeden z nich okazuje się członkiem kadry narodowej Gruzji w judo. Odwiedzamy jeszcze widniejący na wzgórzu monument, będący jeszcze w budowie, a mający upamiętniać wszystkich wielkich Gruzinów jak nam mgliście tłumaczy nasz przyjaciel.

Nad ranem Irina specjalnie wstała żeby nas pożegnać. Mam nadzieję, że znów wkrótce się zobaczymy. Jeden z jej kierowców odwozi nas na lotnisko. Sprawna odprawa i Airbus Aerosvitu unosi nas do Kijowa.

http://www.youtube.com/watch?v=i-_kLIQJar0

Lecimy wzdłuż pasma Wysokiego Kaukazu, widoki są obłędne. Potem nad morzem, gdzieś chyba nad Krymem i już za chwilę lądowanie na Borispolu. Szybki rejs na miasto i śniadanie w Pudzatej Chacie, niedaleko Chrieszcziatika, szybki spacer i trzeba wracać na lotnisko. Kolejny samolot i po godzinie z hakiem jesteśmy w Krakowie. Minęły trzy tygodnie w Gruzji. Kiedy znowu ją zobaczę?

(autor: Marcin Kogut)