Gruzja 2011 cz. I Górna i Dolna Swanetia, Racza – Leczchumi

W sierpniowe popołudnie stawiamy się wszyscy w porcie lotniczym Balice w Krakowie skąd mamy zamiar odlecieć do Kijowa a potem do Tbilisi. Zamiar to dobre słowo, bo okazuje się, że samolot jest opóźniony o pięć godzin! Obawiamy się czy zdążymy na następny samolot w Kijowie. Jednak nadajemy bagaż bezpośrednio do Tbilisi, wierząc, że jednak się uda. Długie godziny oczekiwania umilamy sobie w lotniskowej knajpie kolejnymi browarami. W tym czasie zmieniają się wersje jaki samolot po nas przyleci z Kijowa. Planowo miał to być Embraer, później Boeing a później nawet śmigłowy ATR. W końcu przylatuje jednak ten pierwszy. W międzyczasie wykonuję telefon do Iriny – właścicielki najlepszego hostelu w Tbilisi aby nie wysyłała po nas obiecanych samochodów na lotnisko ponieważ niewiadomo kiedy przylecimy. Po przejściu wszystkich kolejnych kontroli, już w hali odlotów ponownie umilamy sobie życie napojami zakupionymi na bezcłówce. Dołącza do nas spoko para Polaków z Kielc, którzy także lecą do Tbilisi. Wreszcie, z sześciogodzinnym opóźnieniem ładujemy się do samolotu w barwach Dniproavii. Ponad godzinny lot do Kijowa upływa nam w miłej atmosferze. Lądujemy w stolicy Ukrainy i biegiem, nie wchodząc na terytorium tego kraju, tranzytowym korytarzem pędzimy do właściwej hali odlotów. Ponowna kontrola bezpieczeństwa i… okazuje się że Jacek nie ma paszportu! Samolot do Tbilisi czeka specjalnie na nas od półtorej godziny! Następuje szybka akcja ukraińskich służb ochrony, pograniczników i obsługi lotniska. W ruch idą telefony i krótkofalówki. Po chwili niesamowitej nerwówki paszport przynosi funkcjonariusz straży granicznej. Leżał w holu. Z ulgą ładujemy się do busa, który wiezie nas do oczekującego Airbusa linii Aerosvit. Okazało się, że zawieruszeniu uległ też zegarek ale tym się już aż tak nie przejmujemy. Lot do Tbilisi spędzamy w objęciach morfeusza. Nad ranem lądujemy w stolicy Gruzji. Jak zwykle sprawna i szybka kontrola graniczna i wychodzimy z hali przylotów. Zaczepiam znanego mi z widzenia, jednego z kierowców Iriny, czy może nam załatwić jakiś transport do niej do hostelu. Po wykonaniu kilku telefonów transport się znajduje. W międzyczasie korzystamy z bankomatu wypłacając gruzińskie pieniądze. Nasz nowy kolega z Kielc także. Po chwili słyszy swoje nazwisko wyczytywane przez megafon na lotnisku. Okazuje się, że gdy korzystał z bankomatu wypadła mu karta, którą po chwili znalazł patrol policji. W bardzo krótkim odstępie czasu zgubiliśmy więc paszport, zegarek i kartę do bankomatu! I wszystko się znalazło (zegarek na dnie podręcznej torby)! Trochę nierozgarnięta z nas wycieczka ale poprawimy się. Terenowym Nissanem docieramy w znane nam doskonale miejsce w dzielnicy Marjanishvili, na ulicę Ninoshvili 19/B/3. Rytuał powitania z Iriną jak co roku ten sam – rodzinny. Chwilę siedzimy, rozmawiamy i podziwiamy hostel po remoncie.

Guest House Irina Facebook

Później przychodzi czas na sen. Gdzie kto może. Ja zajmuję najlepszą letnią miejscówkę – na balkonie. Wstajemy przed południem, leniwe śniadanie i zbieramy się pospacerować po Tbilisi. Na Marjanishvili trwa zakrojony na szeroką skalę remont wszystkich budynków, chwilami trudno przejść ale za to jak skończą to będzie ładnie – przyda się odświeżenie wielu kamienicom.

Aleja Rustaveli, boczne uliczki, Matka Gruzja i twierdza Narikała, stare miasto… ta sama wspaniała atmosfera! Stolica Gruzji przy zachodzącym słońcu, widziana z twierdzy wygląda naprawdę super! Ten widok zachwyca mnie co roku! Widzimy także, że po drugiej stronie pieszej kładki przerzuconej przez rzekę Mtkvari, oddanej do użytku w zeszłym roku powstał park, ale do niego pójdziemy kiedy indziej. Przy Placu Republiki wchodzimy do znanego nam już Domu Khinkali gdzie podają jedne z najlepszych w mieście specyficznych gruzińskich pierogów z mięsem. Dokonujemy zamówienia a do tego jeszcze oczywiście dzbanek wina. Konsumujemy, a przy sąsiednim stoliku trwa uczta grupy Gruzinów, przegradzana od czasu do czasu wspaniałymi tradycyjnymi gruzińskimi śpiewami na głosy. Są naprawdę rewelacyjni! Nagradzamy ich gromkimi brawami. Po jakimś czasie do stolika przysiada się jeszcze kilku innych mężczyzn a śpiewy trwają coraz częściej. My wyrażamy swoje uznanie. Po kolejnej chwili siedzimy już wraz z nimi przy złączonych stołach, na które dochodzą kolejne dzbanki wina. Śpiewom nie ma końca. Trochę rozmawiamy – z częścią po angielsku, z częścią po rosyjsku. Po jakimś czasie trwania tej biesiady, wznoszenia toastów i kontynuowania śpiewów, jeden z naszych nowo poznanych znajomych, który wyraźnie za dużo wypił robi się trochę agresywny, jego towarzysze muszą go poskromić, my w tym czasie żegnamy się, wymieniając się z jednym z nich, jak się okazuje Swanem, telefonami. Na drugi dzień odnajdujemy biuro, w którym mamy zarezerwowany samochód, dopełniamy formalności, płacimy i przechodzimy instruktarz. Na koniec starszy pan udzielający nam porad technicznych co do obsługi auta mówi, że w 1973 roku był w Warszawie a na koniec rozmowa schodzi na sprawy rosyjsko – gruzińskie i tu pada obraźliwe określenie nt. Rosjan. Ale tak naprawdę wielu Gruzinów zna się z wieloma Rosjanami czy Osetyjcami a to z dawnych czasów ZSRR, a to z wojska, a to z czasów już bardziej współczesnych gdy robili razem interesy. Wielu zwykłych ludzi nie czuje do nich nienawiści a jedynie do polityków i władz rosyjskich. Wracamy po resztę ekipy na Ninoshvili, ładujemy plecaki do wozu i ruszamy. Najpierw trzeba odnaleźć wyjazd z miasta w interesującym nas kierunku. Analizujemy mapę i ustalamy strategię. Częściowo trzymamy się rzeki Mtkvari. Po drodze mijamy koszmarnie skomplikowane dwupoziomowe rondo oraz znany nam już dobrze dworzec i bazar Didube. Wtedy już mamy gwarancje, że na pewno wyjedziemy tam gdzie chcemy i to nawet bez specjalnego błądzenia. Opuszczamy Tbilisi na Mcchete, kierujemy się na Zugdidi – dziś mamy zamiar dojechać do Mestii. Lecimy piękną dwupasmową autostradą, mijamy stojący na wzgórzu kościół Dżwari oraz prastarą stolicę Gruzji – Mcchetę. Ale mijamy także ogromne, ustawione równiutko skupiska domków – to osiedla uchodźców, którzy musieli opuścić swoje domy w Osetii w wyniku czystek etnicznych podczas ostatniej wojny. Ruch na drodze odbywa się płynnie a Gruzini budują kolejne kilometry autostrady. Po jakimś czasie dwa pasy się kończą i jedziemy zwykłą jednopasmową drogą jednak w bardzo dobrym stanie. Tablice drogowskazowe pokazują kierunek na Suchumi, stolice zbuntowanej Abchazji – władze gruzińskie na każdym kroku podkreślają integralność terytorialną Gruzji. Na niezmodernizowanej jeszcze trasie nie jedzie się już tak sprawnie a liczne tiry mogą skutecznie spowolnić podróż. Na drodze trwa także festiwal drogowych wybryków – „kaukaski” styl jazdy.

Wyprzedzanie na trzeciego przed zakrętem to właściwie norma. Ale jakoś zupełnie mi to tu w Gruzji nie przeszkadza. Z prowadzeniem samochodu w Gruzji jest dokładnie tak samo jak z przechodzeniem przez ulicę – trzeba postępować jak miejscowi. Docieramy do Zugdidi, tankujemy i zastanawiamy się co dalej. Jest dość późno a do Mestii jeszcze ładny kawałek, górską drogą. Decydujemy, że jednak jedziemy, że damy rade. Dzwonimy do Rozy – naszej gospodyni w Mestii informując ją, że postaramy się dojechać ale, że będziemy bardzo późno. W Zugdidi trochę błądzimy – oznakowanie nie jest najlepsze, w końcu na stacji benzynowej pytamy o drogę policjantów. Tłumaczą nam co i jak. Wtaczamy się na drogę do stolicy Swanetii. Rok temu była w fatalnym stanie i trzeba było dość mocno uważać. Teraz jedziemy pięknym asfaltem a od przepaści odgradzają nas betonowe bariery. Asfalt co prawda jeszcze nie wszędzie, tunele także jeszcze nie wszystkie gotowe ale jest o niebo lepiej niż rok temu. Z drugiej zaś strony, konstatuje, dzięki temu, że będzie tam normalna droga, Mestia już wkrótce zostanie zadeptana przez turystów i zacznie przypominać nasze Zakopane. Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie na kubdari czyli swańskie chaczapuri – z mięsem. Z pustym żołądkiem źle się jedzie. Po szybkiej konsumpcji ruszamy dalej. Droga jest naprawdę niezła, dzięki czemu można rozwinąć przyzwoitą prędkość, tylko miejscami nie ma jeszcze asfaltu. Podziwiamy sztuczny zbiornik na rzece Inguri stworzony przez największą na świecie zaporę łukową. Stopniowo zapadają zupełne ciemności. Na kwaterę w Mestii docieramy dobrze po 23, mocno zmęczeni. Zrobiliśmy 500 km w 9,5 godziny (z postojami). Szybciej się nie dało. Wypijamy tylko po piwie i idziemy spać – na jedzenie jesteśmy zbyt padnięci. Wstaliśmy późno ale musieliśmy wypocząć – odsypialiśmy jeszcze nasz koszmarny lot do Gruzji.

Pomalutku zaczęliśmy się doprowadzać do jakiegoś stanu a na dole trwały przygotowania do śniadania a właściwie śniadanio – obiadu. Gdy już zasiedliśmy do stołu zaczęły zajeżdżać kolejne dania – pyszne zasmażane ziemniaki, chaczapuri i wiele innych, których już nie wymienię. Do tego mąż Rozy, Vitia, który na tą okazję czekał już od wczoraj, pojawił się z buteleczką czaczy, nie ostatnią tego przedpołudnia. Wspaniałe jedzenie zrobiło nam podkład pod napitek. Po kilku toastach poszedłem pod prysznic, bo jeszcze dziś miałem prowadzić a w Gruzji nikt nie słucha uwag w rodzaju: lej mi mniej bo jestem kierowcą. Po zakończeniu zakrapianego śniadania poszliśmy z Vitią zwiedzić ich rodową swańską wieże. Mozolnie, po drabinach wdrapywaliśmy się na kolejne poziomy. Często przejście z drabiny na kolejny poziom było dość skomplikowane i wymagało umiejętności ekwilibrystycznych. Dotarliśmy pod sam dach. Przez okienka widać było Mestię najeżoną wieżami mieszkalno – obronnymi, takimi jak ta, na której byliśmy. Ale to nie był jeszcze koniec wspinaczki. Vitia zaproponował abyśmy weszli na dach. Widok jaki się stamtąd roztaczał zapierał dech w piersiach! Gospodarz pokazuje nam na potwornie rozgrzebany rynek w mieście. Obok powstawały dwa futurystyczne budynki. Jeden to urząd miasta i komenda policji a drugi to budynek sądu. Do lądowania na lotnisku za rzeką schodzi mały samolot. A za rynkiem kolejne wieże. Po chwili widzimy dym bijący w niebo gdzieś niedaleko nas. Vitia nie wydaje się tym zaniepokojony. Ale mija kolejna chwila a z dołu zaczynają dochodzić przeraźliwe krzyki. Pali się dom sąsiadów! Vitia pierwszy bo najlepiej zna te drabiny i przejścia, my za nim. Dobiegamy do domu i zaczynamy w rządku podawać wiadra z wodą. Trwa regularna akcja gaśnicza! Roza mówi, że straż pożarna ma bardzo stary samochód i nie wie czy tu wjedzie. Dwa ludzkie sznury podają sobie wiadra z wodą z dwóch źródeł. Pożar udaje się opanować. Na wąską uliczkę koło domów zajeżdża potężny i leciwy Kraz strażaków. Dogaszają to co się jeszcze tliło. Dom udało się uratować! Wypity wcześniej alkohol ulatuje wraz emocjami. Wołam do Vitii: polsko – gruzińska pażarna służba! Sąsiedzi są nam bardzo wdzięczni. My zaś, chwile odpocząwszy, ładujemy bagaże do auta – trzeba ruszać do Uszguli. To tylko kilkadziesiąt kilometrów ale jedzie się kilka godzin a już jest późno. Serdecznie żegnamy się z Rozą, Vitią i całą familią, tym razem nie zagrzaliśmy u nich miejsca na dłużej choć to bardzo dobra kwatera.

Guest House Rooms

Reszta ekipy robi zakupy w rynku a ja tankuję maszynę. Benzyniarz pyta czy jadę do Uszguli, potwierdzam, życzy mi szczęśliwej drogi. Ładujemy się wszyscy w rynku do auta i już bez zbędnej zwłoki ruszamy. Mijamy kolejne mostki i brody kolejnych górskich potoków, droga jest niezwykle malownicza. Jadę tędy drugi raz ale i tak robi wrażenie. Na kolejnym odcinku widzimy Kamaza bez koła stojącego na środku wąskiej górskiej drogi i grupę Gruzinów starających się go naprawić. Jedyna możliwość przejazdu to ominięcie go skrajem drogi nad samą przepaścią. W dole płynie rzeka. Od strony Uszguli stoi kilka Mitsubishi Delica wiozących wycieczkę ze Słowenii. Też nie mogą przejechać. Decydujemy się na ominięcie Kamaza krawędzią drogi. Najpierw zasypujemy kamieniami dziurę, która jest na wysokości jego szoferki aby nie zapadło nam się za głęboko koło. Pierwsza przejeżdża Delica ze Słoweńcami. Potem my tzn. ja bo reszta ekipy musi poczekać poza pojazdem i kontrolować czy wszystko idzie dobrze. Nasz Land Rover pomalutku i ostrożnie przechodzi obok Kamaza co wszyscy obserwujący nagradzają brawami. Forsując kolejne dziury, kałuże i podjazdy docieramy do Uszguli. Przy mostku koło szkoły czeka na nas umówiony przez Rozę wysłannik właścicieli kwatery, na której mamy się zatrzymać. Roza zastrzegła, że nie zna tych ludzi ale, że turyści ich polecali. Witamy się i uzgadniamy, że pojedziemy za nim. Ostrym, początkowo i bardzo nie równym podjazdem pod górę pniemy się w kierunku cerkwi górującej nad wsią. Objeżdżamy ją i następnie, już łagodniej zjeżdżamy w dół. Docieramy do kwatery. Piętrowy dom z kamienia nie różniący się zbytnio od innych we wsi. Poznajemy gospodynie i kwaterujemy się. Odpoczywamy po wrażeniach dzisiejszego dnia czekając na kolację. Okazuje się, że facet, który na nas czekał wraz z córką właścicielki jest także turystą – Gruzinem z Nowego Jorku. Zapowiada się chłodny, kaukaski wieczór. Po kolacji delektujemy się jeszcze winkiem zakupionym w Mestii. Sen przychodzi szybko. Mamy zamiar pokonać pętle swanecką, jednak aby nie tylko non stop jechać, dzień w dzień, ale także „pobyć” chwile w tych wspaniałych miejscach, postanawiamy zrobić sobie przerwę w podróży i w następny dzień zrobić sobie krótką wycieczkę do lodowca, siedem kilometrów za wioską. Uszguli do takiego wytchnienia nadaje się idealnie będąc przysłowiowym końcem świata, jakże klimatycznym. Rano wraz z naszymi nowojorskimi Gruzinami ruszamy do lodowca. Droga jest dość podła, akurat na terenowy samochód. Przy mijanym mostku przerzuconym przez rwącą rzeczkę wysadzamy pasażerów i tylko kierowcy przejeżdżają maszynami, reszta przechodzi pieszo – mostek wygląda kiepsko a dziś rano jedna z desek zarwała się pod jadącym nim autem. Przejeżdżamy szczęśliwie i toczymy się dalej. Po kilku kilometrach jazdy po kamieniach, podziwianiu wspaniałych gór i zbliżającej się Ściany Bezingi z najwyższym szczytem Gruzji, Szcharą, docieramy na miejsce. Zostawiamy auta i dalej ruszamy pieszo. Coraz bardziej skacząc po kamieniach zbliżamy się do lodowej jaskini dającej początek górskiej rzece. Nad tym szara lodowa ściana! Pasmo najwyższej gruzińskiej góry przesłaniają nieco chmury ale widok i tak jest imponujący! Odpoczywamy, napawamy oczy widokami i konsumujemy suchy prowiant, który dostaliśmy od gospodyni. Po około dwóch godzinach wracamy. Zostawiamy auto pod domem i idziemy do „centrum”. Tu spotykamy dwójkę Polaków, którzy także pokonują pętle swanecką ale w odwrotną stronę niż my, Ładą Nivą. Mówią, że droga jest przejezdna, że nie będzie problemu. O czekającym nas jutro odcinku do Lentekhi rozmawiam też z napotkanymi pod sklepem pogranicznikami. Mówią, że droga nieharosza ale jeep praidiot. Odpoczywamy przy piwku w miejscowym barze, napawamy oczy klimatem tej górskiej osady najeżonej wieżami mieszkalno – obronnymi i otoczonej górami. Dobrze, że zostaliśmy tu o dzień dłużej! Rano po solidnym śniadaniu ruszamy do Lentekhi. Jeszcze nie wyjechaliśmy z Uszguli a już pasażerowie naszego Landka muszą go opuścić – wyjazd z miejscowości jest wyżłobioną w skale drogą z różnymi nierównościami i wolę te kilkadziesiąt metrów przejechać z mniejszym obciążeniem. Później już normalnie górską drogą, pokonując kałuże i nierówności ciągniemy dalej. Pogoda jest deszczowa ale na razie nie pada. Niestety większość ładnych widoków przesłaniają chmury. Jak na całej tej drodze i zresztą na wszystkich tego typu drogach w Gruzji mijamy co jakiś czas kapliczki upamiętniające tych, którym tej drogi pokonać się nie udało. Najczęściej jest w nich zdjęcie tej osoby, chleb i butelka czaczy. Na nas wrażenie robi kapliczka z fotografią małego chłopca. Podjazd pod przełęcz jest potwornie wyboisty. Gdy wreszcie ją osiągamy zaczyna padać deszcz. Szybkie zdjęcia i jedziemy dalej. Od czasu do czasu mijają nas inne samochody, gruzińskie, ale także Łada Niva na węgierskich numerach i Land Cruiser na ormiańskich. Ten odcinek pętli swaneckiej jest najmniej uczęszczany i w razie np. awarii jesteś zdany tylko na siebie i innych użytkowników drogi. Zasięgu na komórce przeważnie nie ma. Zjeżdżając z przełęczy staramy się na jednym z odcinków jechać bardzo wolno bo droga jest jeszcze bardziej nierówna a otaczająca ją roślinność podejmuje już próby zawładnięcia szlakiem. W deszczu mijamy opuszczoną wioskę a jakiś czas później zaczynają się pierwsze zamieszkałe domy. Przed nami jeszcze spory kawałek do Lentekhi ale już prawie można powiedzieć, że pokonaliśmy pętle swanecką!

Gdy zdaje się nam, że jesteśmy już bardzo blisko to okazuje się, że jeszcze spory kawałek został nam do pokonania. Wspominam w pamięci różne relacje, które czytałem z tej trasy w Internecie i muszę powiedzieć, że przynajmniej po tym co widziałem były one przesadzone. Chyba, że mieliśmy takie szczęście. Nie chcę też mówić, że przejechanie całej pętli swaneckiej jest dziecinnie łatwe – nie chcę mieć nikogo na sumieniu, ale każdy doświadczony a przede wszystkim rozsądny kierowca, mający jakieś pojęcie o jeździe w terenie powinien sobie z tą trasą poradzić. Wreszcie docieramy do Lentekhi. Senne miasteczko na końcu świata, do którego wtaczamy się główną aleją, wzbudzając nie małą sensację wśród miejscowych. Trochę kręcimy się po mieście, wreszcie trzeba znaleźć jakiś nocleg. Na głównym skrzyżowaniu pytamy o gostinice i jak zwykle z naszym szczęściem trafiamy na dziewczynę, która takie noclegi oferuje. Dopiero zaczynają z interesem, zresztą do Lentekhi turystów nie przyjeżdża dużo. Dom jest dość nowy i przyzwoity, łazienka w budynku obok, ale jak wyjaśniają gospodynie docelowo będzie w przyszłości także w domu. Proponują nam spacer do źródeł mineralnych jakieś trzy kilometry w górę miasteczka. Po całym dniu w aucie spacer dobrze nam zrobi. Idziemy i znów jesteśmy główną sensacją miejscowości. Część budynków jest w dość marnym stanie, część bardzo ładnie odnowiona lub niedawno zbudowana. Mijamy duży i wcale nie stary gmach szkoły, wyglądającej na nieużywaną. Po drodze widzimy jadące audi, które prowadzi… może dwunastoletnie dziecko! Podjechał, obejrzał nas, zawrócił i pojechał z powrotem. Dochodzimy do źródełka, nabieramy kilka butelek wody i akurat zaczyna padać deszcz. Na szczęście teren jest zadaszony więc nie mokniemy. W miedzy czasie pojawiają się tam także miejscowi, także po wodę. Gdy deszcz przestaje padać wracamy do domu, zostawiamy wodę i idziemy się przejść po mieście. Nie ma w nim nic do oglądania a najokazalszy budynek to oczywiście, jak w wielu miejscach Gruzji, komisariat policji. Idziemy drogą równoległą do głównej alei, dochodzimy do sklepu i postanawiamy napić się piwka. Dokonujemy zakupu, siadamy przy stoliku przed sklepem a wraz z nami sprzedawczyni i przebywający w sklepie mężczyzna. Trochę rozmawiamy opowiadając o naszych poprzednich pobytach w Gruzji oraz jak przyjechaliśmy do Lentekhi. Po jakimś czasie zbieramy się bo czas już wracać na kwaterę na umówioną kolację ale po chwili stajemy i wracamy do sklepu aby zakupić jeszcze koniak na wieczór. Oczywiście nie jest to jedna butelka, zrobiliśmy poważny obrót. Życząc sobie wszystkiego dobrego z obecnymi w sklepie, wracamy na kwaterę. Idąc główną aleją na wysokości komisariatu podchodzi do nas policjant, wita się i grzecznie pyta skąd jesteśmy, jak przyjechaliśmy do miasta, gdzie śpimy i gdzie jedziemy dalej. Ot po prostu rutynowa sprawa z troski o turystę. Nie przeciągam rozmowy bo śpieszymy się na kolację a czytałem gdzieś w Internecie o wyjątkowej gościnności tutejszego komendanta, zwłaszcza w stosunku do Polaków. Na kwaterze zasiadamy do wspaniałej kolacji. Na drugi dzień mamy zamiar jechać do Raczy – sąsiedniego regionu ale gospodynie mówią nam o wspaniale położonym monastyrze jedyne dwadzieścia kilometrów od Lentekhi. Postanawiamy go zobaczyć. Asfalt kończy się zaraz za miasteczkiem i rozpoczyna się morderczy podjazd w górę po nierównej drodze, nie ostatni w tej wycieczce. Jak się okazuje przejechanie pętli swaneckiej nie było trudne w porównaniu z tą drogą. Jedziemy coraz wyżej, droga cały czas jest podła. To tylko dwadzieścia kilometrów ale pokonanie ich zabiera sporo czasu. W pewnym momencie musimy stanąć bo drogę tarasuje inny samochód. Obok stoi także Hammer, krzątają się miejscowi, coś robią, a kobiety przygotowują stół. Pytamy czy do monastyru jeszcze daleko, okazuje się, że nie. Jednocześnie zagadnięty mężczyzna przepakowujący auto, abyśmy mogli jechać dalej, informuje nas, że kobietom nie wolno nawet zbliżać się do tej świątyni bo stanie się jakieś nieszczęście. Wiemy o tym już od gospodarzy i nie mamy zamiaru łamać tego zwyczaju. Jedziemy dalej i po jakimś czasie docieramy do dość rozległej łąki gdzie trzech facetów kosi kosami trawę. Zostawiamy tam samochód z otwartą maską aby ostygł po tej morderczej drodze oraz dziewczyny. Dalej idziemy pieszo w męskim gronie. Po około dziesięciu minutach marszu docieramy do monastyru Skalti.

Sama świątynia nie jest może jakąś architektoniczną perełką ale widoki jakie się z niej rozciągają zapierają dech w piersiach! Warto było się tłuc tą koszmarną drogą aby to zobaczyć, zwłaszcza że miejsce to nie jest opisywane w żadnym przewodniku.

Nacieszywszy oczy widokami schodzimy w dół. Już z daleka widzimy, że miejscowym koszącym łąkę przybył nowy pomocnik – Renata. Machanie kosą idzie jej całkiem nieźle. Okazuje się, że goście przyjechali tu na trzy dni z zamiarem wykoszenia całego terenu. Dolewamy oleju i wody do naszego cztero litrowego potwora i ruszamy w dół. Bez reduktora ani rusz, spaliłbym hamulce. Docieramy do spotkanej uprzednio grupy Gruzinów, którzy zdążyli już zasiąść do improwizowanego stołu. Machają do nas abyśmy się zatrzymali. Zapraszają do stołu. Nie można odmówić. Typowo gruzińskie klimaty – supra z przypadkowo poznanymi ludźmi. Są sałatki, jest chaczapuri, kurczak na zimno i przede wszystkim znakomite kachetyjskie wino. Cały czas zachęcają do kosztowania przeróżnych rzeczy, które są na stole. Brakowało mi właśnie takiej spontanicznej supry! Cała ta ekipa przyjechała tam po to aby zbudować symboliczny nagrobek w miejscu gdzie zginął ojciec jednego z uczestników biesiady – faceta o wyglądzie zapaśnika, który zresztą okazuje się byłym zawodnikiem. To on przyjechał Hammerem razem z matką. Specjalnie dla nas wznosi toast po rosyjsku abyśmy zrozumieli, choć jak stwierdził nie mówi w tym języku już od kilkunastu lat. Toastów jest jeszcze wiele a wznoszone są wedle ceremoniału – stakan trzeba opróżnić do dna. Jest więc za Polskę, za Gruzję, za przyjaźń polsko – gruzińską, za pokój na świecie. Na koniec my wznosimy toast dziękując za to niespodziewane zaproszenie. Pamiątkowe zdjęcie przy tym zaimprowizowanym z kilku desek stole i… dostajemy adres i telefon do zapaśnika i jego mamy, którzy, jak się okazuje mieszkają w Tbilisi. Ruszamy w dół a kachetyjskie winko wesoło buzuje w organizmach. Docieramy do kwatery, coś jeszcze jemy i ruszamy – jest już późno a do Raczy kawałek. Jedziemy w kierunku Kutaisi a potem mamy odbić w boczną drogę. Nastroje są wspaniałe. Po pewnym czasie orientujemy się, że coś jest nie tak – chyba przejechaliśmy zjazd. Jedziemy jeszcze kawałek do przodu i stajemy przy przydrożnym posterunku policji. Idziemy do środka z mapą i pytamy pełniącego dyżur o drogę. Okazuje się że przejechaliśmy zjazd o 27km. Policjant pokazuje nam precyzyjnie gdzie jesteśmy i gdzie mamy skręcić. Dziękujemy i zawracamy. Śpieszymy się teraz bardzo – za chwile będzie ciemno a do Ambrolauri jeszcze kawał drogi. Docieramy do mieścinki, w której mamy skręcić w boczną drogę, jedziemy przez główny plac, na którym stoi radiowóz. Policjanci gdy nas widzą zaczynają trąbić i pokazywać żebyśmy się zatrzymali. Podjeżdżam do nich i od razu słyszę pytanie: – Polacy? – Jedziecie do Raczy? Jedźcie za nami pokarzemy wam drogę! Gość z posterunku, nic nam nie mówiąc, przekazał załodze radiowozu że bordowym Land Roverem jadą Polacy i trzeba im wskazać drogę. Po raz kolejny konstatujemy że promocją turystyki w Gruzji powinna zajmować się miejscowa policja. Ruszamy prowadzeni przez Toyotę Hillux. Podpilotowali nas kilka kilometrów aż do skrętu, który jak się okazało nie był oznaczony. Z wdzięcznością zostawiamy policjantom wojskowe naszywki z napisem Poland. Ruszamy serpentynami już dużo gorszą drogą. Po jakimś czasie zapadają kompletne ciemności. Skręcamy w kolejną drogę, trochę „na czuja” bo znów nie ma drogowskazu, droga marna, ciemno całkowicie, w baku coraz mniej paliwa. Ale szczęśliwie z mapą i kompasem wbudowanym w lusterko Landka docieramy do stolicy prowincji Racza – Ambrolauri.

Tam wybieramy pierwszy z brzegu adres z przewodnika i jedziemy. Odnajdujemy kwaterę nawet bez problemu, przed domem dużo samochodów na dyplomatycznych numerach. W ogrodzie trwa supra. Pojawia się właściciel i od razu zaprasza nas do swojej prywatnej części domu. Na stół wyjeżdża jedzenie i wino. Są toasty i nie ma zmiłuj. Ze trzy szklanki trzeba przyjąć. Niestety u niego w domu nie ma już wolnych miejsc ale wykonuje telefon i znajduje nam nocleg u znajomych jakieś czterysta metrów dalej. Pakujemy się do auta, on z nami, aby nam pokazać gdzie to jest. Docieramy, oglądamy kwaterę i wypakowujemy się. Ja jadę odwieźć jeszcze naszego nowego znajomego do domu. Z bocznej uliczki wybiega grupa nastolatków. – Uważaj bo pewnie pijani, jutro u nas święto! – woła do mnie nasz znajomy. A ja to niby trzeźwy, konstatuje w myślach. Ale to tylko czterysta metrów po bocznej ulicy. To jest właśnie Gruzja – nikt nie słucha gdy mówisz: lej mi mniej bo prowadzę. Na kwaterze pośpiesznie zorganizowana kolacja poparta jeszcze czaczą i my idziemy spać a dziewczyny jeszcze na spacer do centrum. Rano śniadanie i w drogę. Tankujemy jeszcze maszynę i ruszamy w kierunku Oni. Na miejscu rozglądamy się za noclegiem, mamy upatrzoną jakąś kwaterę z przewodnika na ulicy Stalina ale oczywiście nikt nam nie umie wskazać gdzie ta ulica. Podjeżdżam więc pod komisariat, pytam pierwszego z brzegu mundurowego o ulicę. Woła innego, po cywilnemu tylko z giwerą przy pasie. Tamten pokazuje nam piękny nowy hotel za naszymi plecami. Jednocześnie prosi abyśmy wymienili się numerami komórek i mówi: – w razie jakichkolwiek problemów dzwoń do mnie od razu. Idziemy zapytać o nocleg w hotelu, trochę bez przekonania bo nie tego szukaliśmy ale cena okazuje się przystępna – 80 lari za pokój dwuosobowy ze śniadaniem. Standard wypaśny. To najbardziej wypasiony nasz nocleg w Gruzji. Może nie tak klimatyczny jak niektóre prywatne kwatery ale odrobina luksusu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zostawiamy bagaże i ruszamy zwiedzać region. Jedziemy w kierunku miejscowości Shovi blisko osetyjskiej granicy. Jedziemy podziwiając piękne górzyste tereny i zatrzymując się w ciekawszych miejscach. Drogą o różnym standardzie docieramy do Shovi, mijamy nieźle wyglądający nowy hotel i jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy sporym opuszczonym drewnianym budynku i postanawiamy go spenetrować. Drewniana konstrukcja popada niestety w ruinę, widać, że od wielu lat nikt o to nie dba. Po zwiedzeniu budynku stwierdzamy, że nie ma sensu dalej jechać zwłaszcza, że droga jest coraz gorsza a dalej już tylko Osetia, za jakieś 20km. Delektujemy się pięknymi widokami i postanawiamy zatrzymać się w pobliskim barze na obiad. Siadamy w klimatycznie zorganizowanej knajpie pod chmurką. Zamawiamy szaszłyki, sałatki i wino. Na jedzenie czekamy dość długo ale właściciele przyrządzają wszystko na świeżo. Wreszcie, gdy ślina zaczyna nam już prawie kapać na stół, podają wspaniale upieczone mięso na specjalnych powyginanych rożnach. Wcinamy aż się nam uszy trzęsą! Po posiłku zakrapianym winem pytamy właścicieli co było kiedyś w budynku, który oglądaliśmy wcześniej. Okazuje się, że cały teren należał do Armii Czerwonej a w budynku był dom wypoczynkowy dla wyższych oficerów. Wyższy oficer u nas to od majora w górę, tam chyba też. Ruszamy z powrotem i widzimy że właściciel z domowej produkcji flintą gdzieś się wybiera. – To jakby niedźwiedź wyskoczył, wyjaśnia. Nie jedziemy od razu do Oni tylko skręcamy w boczną drogę w kierunku miejscowości Chiora. Jedzie się doliną rzeki a zewsząd otaczają nas wspaniałe góry. Widoki zapierają dech w piersiach! Forsujemy górski potok blisko miejsca gdzie kiedyś stał most – widać nie przetrwał wiosennych roztopów. Land Rover bez problemu pokonuje przeszkodę. Jedziemy dalej doliną, chcemy zobaczyć dwie miejscowości i monastyry znajdujące się w nich. Docieramy do długiego mostu przerzuconego nad bardzo szerokim kamienistym korytem rzeki. Wody w tej chwili jest niewiele ale po obfitych deszczach albo w czasie roztopów rzeka musi wyglądać groźnie. Wjeżdżamy na most i okazuje się, że jego pierwsza część jest z… blachy falistej! Jedzie się dość dziwnie. Gdzieś od połowy jest już normalnie. Wtaczamy się do wioski ale podjazd jest taki, że trzeba zapiąć reduktor. Jedziemy coraz dalej licząc, że będzie przejazd do następnej wioski ale nie możemy go znaleźć. Robi się późno więc postanawiamy zwiedzić będący w Chiori monastyr. Parkujemy auto blisko czyjegoś domu, z którego zaraz wygląda staruszka, pyta skąd jesteśmy i gdy dowiaduje się, że chcemy zobaczyć świątynie to deklaruje, że ona nas oprowadzi. Niestety świątynia jest zamknięta a ktoś posłany podobno po klucze nie dociera. Staruszka bardzo chce nam opowiedzieć różne historie ale jej rosyjski składa się w siedemdziesięciu procentach ze słów gruzińskich, których nie rozumiemy. Ale dla samych widoków warto było tam przyjechać. Grzecznie żegnamy się z babcią i ruszamy w drogę powrotną – za chwile będzie zmierzchać. Pokonujemy „falisty” most, drogę przez dolinę oraz bród przez potok gdzie most kiedyś był. Po drugiej stronie mijam się z BMW serii 5 jadące do Chiori ale nie mam czasu patrzeć w jaki sposób ten samochód pokona ten przejazd. Do Oni docieramy wieczorem. Parkujemy samochód pod komisariatem, wg zaleceń policjantów. Szybki prysznic w wypaśnej łazience i wieczorne Polaków rozmowy przy miejscowym trunku. Zasypiam w moim wielkim, nowym, wygodnym łóżku. Rano śniadanie w hotelowej restauracji, jedziemy zobaczyć, tak na szybko, synagogę Żydów górskich i ruszamy w kierunku Kutaisi. Po drodze zatrzymujemy się jednak w monastyrach – Barakoni, a później po minięciu Ambrolauri zwiedzamy, będący obecnie w remoncie, monastyr Nikorcminda – najważniejszą świątynie w Raczy. Powstał po miedzy latami 1010 a 1114. Wewnątrz zastawiony był cały rusztowaniami ale na zewnątrz prezentuje się pięknie. A do tego widoki na ośnieżone szczyty w oddali… Bez zbędnej zwłoki ruszamy w kierunku Kutaisi, gdyż dziś chcemy jeszcze dotrzeć do Borżomi.

CDN

Kraków, grudzień 2011 Marcin Kogut