Gruzja 2008 – dobre miejsce do umierania

Tym krajem interesowałem się od dawna. Śledziłem jego najnowszą historie, od ogłoszenia niepodległości przez rewolucję róż, aż do dzisiaj. Wiedzę czerpałem z nielicznych publikacji prasowych i książek (W. Jagielski „Dobre miejsce do umierania”, P. Reszka „Miejsce po imperium” – polecam). I wreszcie jestem – samolot z Kijowa ląduje na płytowym pasie lotniska w Tbilisi. Sprawna odprawa graniczna, bagaż i wychodzimy przed terminal. Ogarnia nas upał i pewien charakterystyczny, trudny do opisania zapach powietrza. Jedziemy do miasta na kwaterę do Iriny.

To powszechnie znany wśród turystów hostel gdzie w ciasnocie i wspaniałej atmosferze mieszkają turyści z różnych zakątków świata. W holu przy wejściu wisi mnóstwo flag z wielu państw świata. Oczywiście flaga Polski również. Budynek jest blisko centrum, około dziesięć minut do stacji metra, którym po przejechaniu jednej stacji można wysiąść na początku Al. Rustaweliego lub po przejechaniu dwóch stacji na jej końcu. Jest to główna ulica miasta, szeroka reprezentacyjna dwupasmowa aleja. Przy niej oczywiście parlament – świadek wielu najważniejszych wydarzeń z najnowszej historii Gruzji. To tu rodziła się niepodległość, tu trwały walki po miedzy zwolennikami i przeciwnikami pierwszego prezydenta Zwiada Gamzachudii, to tu wreszcie do władzy doszedł dzisiejszy prezydent Michael Saakaszwili w wyniku rewolucji róż. Budynek parlamentu to okazały gmach z fontannami przed którym powiewają (i mam nadzieje że będą nadal powiewały) flagi Gruzji i Unii Europejskiej. Prawie naprzeciw parlamentu znajduje się kościół Kaszueti, dziś odremontowany choć na początku lat 90-tych uległ poważnemu uszkodzeniu w trakcie walk w centrum miasta. Zapuszczamy się w boczne uliczki – tu już sporo zaniedbanych, często walących się domów. Mijamy opuszczony i zrujnowany kościół Ormiański, grożący zawaleniem. Wspinamy się na wzgórze w kierunku pomnika Matki Gruzji trzymającej czarkę wina dla przyjaciół i miecz dla wrogów. Zwiedzamy wiele, lecz niestety nie wszystko jest opisane w naszym przewodniku – jedynym, wydanym w języku polskim. Nie sposób nie wymienić kościoła Metechi położonego na pionowej skale nad rzeką Mtkwari, którego władze carskie a potem radzieckie używały jako wiezienia (przetrzymywany tam był m.in. Maksym Gorki), katedra Tsminda Sameba gdzie koncentruje się obecnie życie religijne Gruzji. Po drodze do katedry Tsminda Sameba mija się nowy pałac prezydencki, bardzo efektowny z ogromną szklaną kopułą. Budynki wokół są pospiesznie remontowane gdyż cała dzielnica jest potwornie zaniedbana. Wszędzie pełno służb ochrony. Gdy już wejdziecie na wzgórze gdzie stoi Matka Gruzja koniecznie trzeba dojść do twierdzy Narikała. Pierwsze mury powstały tu już w IV wieku jednak to co dotrwało do naszych czasów pochodzi z wieku VIII. Kres twierdzy nastąpił w XIX wieku na skutek eksplozji w rosyjskim składzie amunicji mieszczącym się tam. Schodząc z twierdzy dochodzimy do dzielnicy łaźni gdzie znajduje się także Wielka Synagoga. Powstała na przełomie XIX i XX wieku i jest największą świątynią żydowską w Gruzji. Blisko synagogi znajduje się także meczet z charakterystycznym minaretem z czerwonej cegły. Dzisiejszy meczet zbudowany został w XIX wieku jednak miejsce kultu sunnitów istniało w tym miejscu już od wieku XVIII. Nie można nie odwiedzić także ścisłego centrum miasta – jedynej, poza al. Rustaweliego odnowionej części jego części – śliczne kamieniczki, wąskie ulice a na nich mnóstwo knajp i restauracji. Po dwóch dniach zwiedzania Tbilisi ruszamy do Mcchety – dawnej stolicy Gruzji. W tym celu na dworcu Didube wynajmujemy marszrutkę aby sprawnie i wygodnie zobaczyć to co warte zobaczenia. Mccheta to jedno z najważniejszych miejsc w historii Gruzji. To tu Gruzini przyjęli chrzest, już 337 roku, jako drugi kraj na świecie po Armenii, tu odbywały się koronacje królów, tu spoczywają monarchowie. Obecnie miasto liczy ok. 7500 mieszkańców. Zwiedzanie rozpoczynamy od wjechania naszym wysłużonym Transitem na wzgórze Dżwari. Kościół, który się tam znajduje to po prostu perełka. Powstał w latach 585 – 605. Wcześniej stał tam ogromny drewniany krzyż stąd nazwa kościoła i wzgórza – dżwari po gruzińsku to po prostu krzyż. Malutki kościołek o surowym wystroju w środku jest wpisany na listę zabytków UNESCO. Ze wzgórza rozciąga się wspaniały widok na Mcchetę i okolicę. Etap następny to katedra Sveti Cchoweli. Pierwszy kościół powstał w tym miejscu już w IV wieku a to co możemy oglądać dzisiaj zbudowane zostało w latach 1010 – 1029. Okazała świątynia jest otoczona solidnym murem i robi imponujące wrażenie. Etap kolejny to klasztor Samtawro. Zespół klasztorny składa się z dwóch świątyń – mniejszej i większej. W mniejszej, w krypcie z IV wieku spoczywa pierwszy chrześcijański król Miriam II. Na koniec prosimy kierowcę aby zawiózł nas do widniejącej opodal twierdzy Bebris Ciche. Wzniesiona na przełomie XIII i XV wieku jest dziś zupełną ruiną ale stojąc u jej podnóża mamy piękny widok na dolinę rzeki Aragwi, Mcchetę i Dżwari. Wracamy do Tbilisi. Gdy już jesteśmy na dwupasmówce to na przeciwległym pasie w kierunku Gori, widzę Toyotę Hillux załadowaną żołnierzami w pełnym rynsztunku, z bronią. Za nimi jadą dwie wojskowe karetki… Wieczorem na kwaterze para Czechów pyta mnie czy nie wiem nic o starciach w Osetii. Odpowiadam że nie i siadam do kompa. Sprawdzam dwa polskie portale i widzę wzmianki o starciach w Osetii, że separatyści ostrzelali gruzińską wioskę, że Gruzini odpowiedzieli ogniem i zginęło sześciu osetyjskich milicjantów. Przekazałem tą wiadomość Czechom dodając jeszcze co widziałem wracając z Mcchety. Wyglądali na przestraszonych. Ja stwierdziłem że nic się nie dzieje, że to zwykłe potyczki w separatystycznym regionie zwłaszcza że od lat 90-tych działała tam gruzińska partyzantka. Rano kumpel znalazł już informacje o poważnych starciach. Ale mimo to jedziemy do Kazbegów. Nasz wczorajszy kierowca przejeżdża po nas na kwaterę, przywozi buteleczkę czaczy własnego wyrobu. Mówi że starcia w Osetii to nic takiego, że nic się nie będzie działo. Jedziemy. Wyjeżdżając z Tbilisi widzimy, że strategicznych mostów pilnują strażnicy uzbrojeni w kałasznikowy. Jak na złość pogoda jest fatalna, chmury i co chwile pada. W deszczu zwiedzamy twierdzę Ananuri, w tym czasie nasz kierowca pilnie wsłuchuje się w komunikaty radiowe. Pytam go: -szto skazali, budiet wajna? A on na to: -Da, za wojnu… Jedziemy dalej. Piękne widoki coraz wyższych gór przesłaniają chmury. Jedziemy Gruzińską Drogą Wojenną. Jak to dziwnie brzmi w dniu wybuchu wojny… Od czasu do czasu udaje nam się zrobić jakieś fajne zdjęcie gdy pogoda na chwile unosi białą pierzynę chmur. Zatrzymujemy się kilkakrotnie gdy jest coś ciekawego do zobaczenia i gdy cokolwiek widać. Na Przełęczy Krzyżowej nawet nie stajemy, nie było sensu. Za to poniżej stajemy przy źródłach mineralnych, które łatwo poznać po kolorowych minerałach pojawiających się na skałach, nadając im barwę zbliżoną do pomarańczowego. Droga jest miejscami bardzo dobra a miejscami nie ma nawet śladów po asfalcie ale mimo to nie jest źle. Obrazu dopełniają krowy które wylegują się np. na moście. Docieramy do Kazbegów. Nocleg mamy u znajomych naszego kierowcy. Ruszamy w górę do kościółka Tsminda Sameba z XIV wieku. Choć nie mamy nadziei na piękne widoki. Wszędzie chmury, mży deszcz. Idziemy drogą pod górę, z dołu nadjeżdża Toyota Land Cruiser. Zatrzymuje się i kierowca pyta czy nas podwieźć. W środku starszy mężczyzna, kobieta z czarną chustą na głowie i młody chłopak. Oczywiście że chcemy. Dziewczyny do środka a my na stopniach na zewnątrz. Niezła jazda! Pod sam kościół. Gość okazuje się być generałem, ale dyplomatycznie nie pytam, której armii (znaczy gruzińskiej czy jeszcze radzieckiej), po zwiedzeniu kościoła podchodzi i pyta czy wiemy co się dzieje. Odpowiadamy twierdząco, chwile rozmawiamy o sytuacji w kraju, na tyle na ile pozwala mój rosyjski. Ze zdjęć nici, nic nie widać na trzy metry. Schodzimy na dół i idziemy do centrum Kazbegów. Zapadła mieścinka ale ma swój urok. Centrum to plac z którego odjeżdżają marszrutki do Tbilisi. Powyżej posterunek policji, resztki początkowej stacji kolejki linowej i kościół. Wchodzimy do niego, ludzie modlą się o pokój… Jest też Mountain House – baza noclegowa prowadzona przez Czechów i Polaków. Wchodzimy do niej. Na posterunku pozostał tylko jeden Czech, który pokazuje nam listę, którą kazała mu sporządzić ambasada, na wypadek konieczności ewakuacji obywateli. Osobna dla Czechów i Słowaków, osobna dla Polaków. Po namyśle wpisujemy się. Idziemy coś zjeść. Trafiamy do jednego z barów, zamawiamy chaczapuri i sałatkę. Dobrze że nie zamówiliśmy piwa bo nie dalibyśmy rady. Opasieni jak bąki toczymy się na kwaterę. Po drodze mijamy most, również pilnowany przez uzbrojonych strażników – dwadzieścia kilometrów dalej jest Rosja. Rano, jak na złość jest piękna pogoda. Nawet na chwile wielmożny Kazbeg odsłonił swoje oblicze, choć Prometeusza przykutego do skały nie widziałem, pewnie jest z innej strony. U naszych gospodarzy ciągle włączony telewizor. Rosjanie zbombardowali Gori i kilka innych celów. Nasz kierowca mówi, że jego brat dostał powołanie do wojska i już jest w Gori. Nie może się do niego dodzwonić. Ludzie zaczynają być zaniepokojeni. Mieliśmy jechać do Kachetii ale decydujemy się na powrót do Tbilisi. Chcemy poczekać na rozwój wypadków. Pogoda jest lepsza więc jeszcze zatrzymujemy się po drodze aby nadrobić zdjęcia wspaniałych widoków. Za nami jedzie bus ze stażystami Rady Europy w tym jedną polką. Niektórzy z nich są przerażeni. Jeszcze raz zatrzymujemy się przy twierdzy Ananuri gdzie spotykamy Polaków jadących z Polski Ładą Nivą. Właśnie, jak gdyby nigdy nic, zmierzają do Kazbegów. Zbliżamy się do Tbilisi. Nasz kierowca dostaje telefon że z Tbilisi nie wypuszczają już żadnych pojazdów. Obserwujemy przeciwległy pas – wylotowy. Rzeczywiście stoją wzmocnione posterunki policji ale zatrzymują tylko ciężarówki. Mija nas radiowóz żandarmerii wojskowej na sygnałach. Na poboczu wzdłuż trasy stoją co jakiś czas żołnierze – to rezerwiści czekają w wyznaczonych punktach na transport. Są w mundurach i z bronią. W Gruzji ogłoszono powszechną mobilizację. Przyjeżdżamy do Iriny. Pełno ludzi. Polska ambasada wydała polecenie – wszyscy Polacy jechać do Tbilisi – tak jest łatwiej ze względu na możliwą ewakuacje. Jedziemy do ambasady. To mały budynek na ul. Braci Zubaszwili, blisko parlamentu. Pracownicy są raczej wyluzowani, wygląda na to że sytuacja nie jest aż tak zła. Minister Sikorski zarządził dobrowolną ewakuacje Polaków z Gruzji. Podejmujemy decyzje że zostajemy. Ambasada ma na nas namiary. Postanawiamy zostać w Tbilisi jeszcze dzień. Część grupy – dwie osoby postanawia jechać już na następny dzień do Batumi, reszta ma dojechać dzień później. U Iriny tłok jak nie wiem. Ale gospodyni robi co może aby jakoś ulokować wszystkich. Okazuje się, że większość ludzi na kwaterze chce się ewakuować już następnego dnia. Irina jest zachwycona naszą postawą, że zostajemy dłużej. Śpię w holu, od wczesnych godzin rannych budzą mnie kroki osób jadących do punktów ewakuacyjnych. Idziemy powłóczyć się po mieście. Najpierw dworzec Didube – kupujemy bilety na autobus do Batumi na drugi dzień. Później centrum, kawa, browarek. Dostajemy kolejne esemesy z ambasady z prośbą o pilny kontakt. Idziemy tam. Urzędnicy nie mają już takich wyluzowanych min. Rozmawiamy o sytuacji – do Tbilisi latają już tylko ukraińskie linie, trwa natarcie rosyjskich czołgów na Gori, flota czarnomorska zablokowała wybrzeże Gruzji, lada chwila ma ruszyć duże natarcie na dwa fronty – z Osetii i z Abchazji. Umawiamy się, że do godziny 21 podejmiemy decyzje i damy znać. Siadamy na ławce na al. Rustaweliego. Wysyłam esemesa do kumpla do Polski z prośbą o rzeczową analizę sytuacji i prognoz. W odpowiedzi dostaję kilka esemesów. Czytam je na głos pozostałym. W międzyczasie przychodzi esemes od naszej dwójki, która pojechała do Batumi. W Gori wojsko skonfiskowało im marszrutkę ale jakoś dojechali. Rozmawiamy, każdy po kolei się wypowiada. Wreszcie podejmujemy decyzję. Ewakuujemy się. Obok jest kantor. Trzeba wymienić pozostałe lari na dolary. Wchodzimy w bramę gdzie jest kantor, stoimy… I nikt nie chce podejść pierwszy do okienka. Po prostu nie chcemy stąd wyjeżdżać! Idziemy do ambasady, chwila formalności i już jesteśmy na liście do ewakuacji na jutro. To ma być ostatnia ewakuacja obywateli polskich. Łazimy po mieście, po al. Rustaweliego pędzą samochody obwieszone gruzińskimi flagami, przeraźliwie trąbiąc. Idziemy na stare miasto. W sklepie z pamiątkami kupujemy koszulki z flagą Gruzji i napisem Georgia. Natychmiast je ubieramy. Rzucamy się w oczy. Przed parlamentem uchodźcy z Gori i Gruzińskich wsi w Osetii. W jednej chwili stracili wszystko. Często także bliskich. Trafiamy na końcówkę wiecu przeciw inwazji rosyjskiej na jednym z końców al. Rustaweliego. Na telebimie wyświetla się napis: RUSSIA KILLS PEOPLE. Podchodzą do nas młodzi Gruzini i pytają czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie. Oczywiście, robimy zdjęcia. W metrze więcej policji niż zwykle. Kupujemy flaszkę i jedziemy do domu. Sącząc drinki rozmawiamy do późna w nocy z Iriną, na tyle na ile pozwala mój rosyjski i jej angielski. Hostel jest opustoszały, zostaliśmy tylko my i dwóch gości z zachodniej europy. Jest czwarta rano, Irina i jej córka już poszły spać, my się właśnie do spania zbieramy gdy słyszymy ogromny wybuch i widzimy błysk na przedmieściach Tbilisi. Zaraz potem słyszymy jeden lub dwa odlatujące samoloty. Wybiegamy na ulicę, wszędzie rozdzwaniają się telefony. Ludzie dzwonią do siebie aby sprawdzić czy nic im się nie stało. Idziemy spać. Na drugi dzień, przed szesnastą meldujemy się w ambasadzie. Jest sporo ludzi. Kawałek dalej czekają autobusy. Jest suchy prowiant i woda. Cała organizacja była po prostu perfekcyjna. Stoimy przy autobusie, podchodzi do nas kobieta, która akurat tamtędy przechodziła z zakupami i mówi po rosyjsku: przyjedźcie jak wojna się skończy. Oczywiście że przyjedziemy! Mamy przecież niewykorzystane bilety do Batumi! Ruszamy. Cztery autobusy, konwojowane przez policję aż do granicy z Armenią. Przejście graniczne, budki, szlabany, paszporty, Gruzja zostaje za plecami. Czuję się jak dezerter… Formalności na granicy armeńskiej i ruszamy do Erewania. Na miejscu jesteśmy późno w nocy. Hotel, prysznic i kilka godzin snu. Przed południem wyjazd autokarami na lotnisko w Erewaniu, odprawa i cały dzień oczekiwania na samolot, który ma zabrać nas do Polski. Trwają uzgodnienia dotyczące pozwolenia na przelot i tankowania. Wylatujemy dobrze po 23 czasu armeńskiego. Po ok. trzech godzinach lotu lądujemy na wojskowym Okęciu. Znowu dziennikarze i mnóstwo służb. Jedziemy do hotelu MSWiA a rano każdy w swoją stronę. A do Gruzji jeszcze wrócę. Ciągle mam niewykorzystany bilet do Batumi…

Kraków, sierpień 2008 Marcin Kogut